Moja bezludna wyspa wcale nie jest wyspą. Nie otaczają jej morza, oceany ani jeziora. Są za to łodzie. Całe szeregi. Latem przyglądam się, jak zgrabnie skaczą po wodzie. Zimą martwię się, że zniknęły – może nie wrócą, może nie będę już nigdy widzieć uśmiechniętych twarzy żeglarzy, którzy nie są dla mnie ludźmi. Są sztuczną inteligencją odpowiadającą na proste pytania. Są obrazkiem z ramek na zdjęcia. Są wszystkim, czym nigdy nie będę ja.
Bo ja po prostu jestem. Czasem postoję na brzegu, czasem przejdę się pustą ulicą. Częściej zostanę w domu albo przed nim usiądę. Wezmę głęboki oddech i zapalę papierosa. Przyłożę filtr do ust, otoczę się dymem i odegram małą rolę, w której znaczę ciut więcej. Spotkam się z ciszą, bo cisza wie co to fałsz. Karcąc się za nieudane przedstawienie, powącham prawą dłoń. Potem pójdę do sklepu popatrzeć, co kupują ci, którymi nie jestem ja. Więcej i więcej. Dużo. U mnie jest mało, mniej i mniej. Nie ma co liczyć, powiem sobie i wrócę.
Raz jeszcze stanę przed drzwiami i zawaham się niespodziewanie. Może lepiej wyjść i żyć? I wejdę. Włączę telewizor, wyobrażę sobie siebie pośród obcych. Nawet tam nie pasuję, nawet tam mówię inaczej. Za ekranem jest lepiej, zieleniej. Za ekranem wszyscy się kłócą i godzą, i kłócą. Za ekranem mają z kim. Otworzę gazetę, bo w końcu na świecie musi być więcej mnie. Nie ma. Poczuję, że się duszę. Ale jak to? Tyle przestrzeni tu przecież! Zacznę się pocić i zginać w pół. O co mi chodzi? Jest pięknie! Łzy pociekną mi po policzkach, zacisnę zęby. Ale zaraz, jesteś w najlepszym kraju na świecie! I nagle nie będzie niczego. Ani łodzi, ani obcych, ani mnie. Zostanie za to bezludna wyspa, na którą już zaraz, za chwilę, przyleci kolejna ja i przysiądzie na brzegu. Dojdą do niej proste zdania sztucznej inteligencji. Zachwyci ją zieleń, w której stronę zmierzają żaglówki. Dla niej nie będzie jeszcze pustych ulic ani ciszy. Nie będzie sklepów, papierosów i telewizorów. Nie będzie wahania. Tylko ten brzeg, z którego spojrzy na żeglarzy i powie – to kiedyś będę ja.