Człowiek w skórzanej masce powrócił na wielkie ekrany, co nie mogło ujść mojej uwadze. Batman jest bowiem jedynym superbohaterem, którego darzę czystą miłością. Choć już wcześniej uchodził za mrocznego, tym razem Matt Reeves, odpowiedzialny za reżyserię, postawił stopę krok dalej. Postanowił rozwinąć wątek historii rodzinnej Bruce’a Wayne’a i rozrysować szerszy portret psychologiczny dziedzica. Czy rzuca to inne światło na ród Wayne’ów?
Reeves bierze w garść nie tylko Wayne’ów, lecz również całe Gotham. To miasto było mrocznym domem Bruce’a już od wczesnych lat, kiedy to jego rodzice zostali zamordowani w ciemnej alejce. Zrozpaczony i pozostawiony służącemu Alfredowi chłopak kontynuował życie w sposób, podobny do matki z ojcem, pomagał innym, uczestniczył w galach charytatywnych. Wszystko po to, aby mieć pieczę nad nazwiskiem rodowym. Postanowił w pewnym momencie chronić miasto przed złoczyńcami, którzy dobrali się do jego rodzicieli, czyli działać na zasadzie kompensacji. Choć swojej rodziny nie uratował, może pomoże czyjejś.
W wersji z 2022 roku, do współpracy zaproszono Roberta Pattinsona, którego całkiem lubię jako aktora. Niestety w tym przypadku niekoniecznie. Zaznaczę też, że nie mam nic do makijażu na jakiejkolwiek osobie (no, chyba że na czole namalują sobie swastykę), jednak Pattinsonowi z oczami na pandę w stylu Taylor Momsen (o której już dawno zapomniałam), uber czarnymi włosami i kosmykami, które za wszelką cenę musiały mu spływać na twarz mówię zdecydowane nie. Co więcej, cała posiadłość Waine’ów znacznie się zmieniła. W środku wyglądała niczym kościół gotycki. Dodajcie do tego naszego Batmana w postaci opisanej powyżej (nie zapominajcie o zblazowanej minie człowieka przerzutego i wyplutego przez życie) i mamy zupełnie nową fabułę o naburmuszonym nastolatku, który właśnie przechodzi bunt młodzieńczy i fazę emo, a biedny opiekun i wieloletni przyjaciel jego rodziców stara się nim opiekować, mimo że z ust chłopaka/mężczyzny pada fraza “Nie jesteś moim ojcem” (ciekawe, dlaczego Luke tak nie próbował).
Realistycznie, choć również trochę tendencyjnie pokazał całe Gotham. O ile się nie mylę, po raz pierwszy w historii superbohaterów zepsute jest całe miasto. To Gotham ocieka tłuszczem lejącym się z grubych hajsów, branych jako łapówki. To system sprawia, że pieniądze nie zmierzają w stronę potrzebujących, system, tworzony przez ludzi. To wymiary sprawiedliwości zamiast owej sprawiedliwości gotują w gary brudy i wychodzi z nich całkiem niezła zupa, która wylewa się na całe miasto.
O Marcie i Tomku Łejn również dowiadujemy się nieco więcej. Czy są oni równie skorumpowani, a biedne dziecko żyło w kłamstwie? Może tak, może nie. Jednak wracając do ogółu – nie zabrakło oczywiście wątku miłosnego (nic dziwnego, skoro film trwa blisko trzy godziny), a go wielkiego gangu dodano ukryty w klubie klub. W pewnym momencie Batman oczywiście musiał wejść do klubu. Biegnąc po schodach w swoim super czarnym i przyległym wdzianku z peleryną i maską, przy dźwiękach muzyki elektrycznej, nie mogłam odsunąć od siebie myśli, że gdyby stał tak ubrany w kolejce do Berghain, z pewnością zostałby wpuszczony.
Kto wie, może następna część uniwersum zamiast opowiadać po raz kolejny o tym samym, powielając schematy, skupi się na perwersjach Batmana? Ten mrok przecież musi mieć gdzieś ujście.