Małgorzata Duda: Wakacje z duchami i legendy Szczecina

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Piszesz legendy, skąd taka pasja?

Małgorzata Duda: Wychowałam się w Dobrej, miejscowości, która głęboko utknęła w średniowieczu: jest tam zamek i kościół  z tamtych czasów. Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że tam legendy zna każde dziecko! W przedszkolu opowiadaliśmy sobie na ucho historię o skarbie rycerza, który miał sześć palców i o tym, że tylko ten może go wydobyć, kto też ma sześć palców. To była jedna z pierwszych legend, jakie poznałam.

I są one z tobą cały czas.

Wyrosłam na legendach, kolekcjonuję baśnie i tego typu opowieści z Polski i różnych stron świata. Zawsze jak wyjeżdżam, wracam z takimi publikacjami z danego regionu czy kraju, bo uważam, że to jest niesamowite poznawać ludzi przez pryzmat tego, co się w ich świadomości zachowało.

Jesteś też przewodnikiem. Od razu widziałaś, że chcesz nim być? Ten zawód nierozerwalnie łączy się z opowiadaniem legend.

Z zawodu jestem edytorem/redaktorem i zawsze chciałam pracować w wydawnictwie i mieć do czynienia z książkami. Redagowałam książki (i robię to cały czas), ale legendy za mną ciągle chodziły. Jednak ciągle miałam coś innego – wydawało się, że ważniejszego – do zrobienia. Impulsem, że czas się nimi zająć, były narodzimy moich synów. Spędziłam wtedy kilka lat na urlopie wychowawczym, po którym bardzo mi się chciało wyjść do ludzi.

Introwertyk skupiony nad książkami postanowił zostać przewodnikiem?

Nie czuję się introwertyczką! Owszem, byłam nieśmiała, ale nie zamykałam się w sobie. Byłam i jestem ciekawa świata, chętnie i łatwo nawiązuję znajomości. Jeżeli chodzi o przewodnikowanie, to cały czas w tyle głowy miałam myśl, że ja się do tego nie nadaję. Poszłam na kurs, by się dowiedzieć więcej o Pomorzu, spotkać ciekawych ludzi. Nigdy nie lubiłam publicznych wystąpień, ale nagle postanowiłam zagadać swoją nieśmiałość (śmiech). Pamiętam, jakim stresem było spotkanie promocyjne po wydaniu naszej pierwszej książki. Umówiliśmy się, że będzie mówił mój mąż, a ja będę się uśmiechać. Tymczasem Tomasz opowiedział co nieco, a potem powiedział, że resztę opowie żona i zostawił mnie na środku pod ostrzałem spojrzeń i pytań. Wracając do genezy bycia przewodnikiem, to jednym z impulsów był komunikat mojej koleżanki: zapłaciłaś za kurs, to teraz musisz oprowadzić tyle wycieczek, żeby zwróciło ci się tyle, ile za niego zapłaciłaś. Kolejnym impulsem była przewodniczka z wieloletnim doświadczeniem, która pamiętała mnie z egzaminu przewodnickiego. Kiedy powiedziałam jej, że nie zamierzam być zawodowym przewodnikiem, powiedziała: „absolutnie i bezwzględnie masz być!”. I tak zaczęłam oprowadzać wycieczki. Pierwsze, wiadomo, przypłaciłam rozstrojem żołądka i nerwami, ale potem kontakt z ludźmi i ich reakcje, kiedy dowiadują się rzeczy, o których nie mieli pojęcia, spowodowały, że zaczęłam uwielbiać swoją pracę.

Nie można być przewodnikiem, jeśli się nie kocha miejsc, o których się opowiada…

Zwiedzający nazywają mnie ambasadorem Pomorza i Szczecina. Lubię Szczecin za to, co nas łączy i jest we mnie zakorzenione, czyli średniowieczny gotyk, kościoły z czerwonej cegły, no i za opowieści i legendy, jakie są związane z tymi miejscami.

Piszesz też legendy związane z województwem zachodniopomorskim. Jakie są twoje ulubione?

Lubię historię Sydonii von Borcke – pomorskiej szlachcianki, która została oskarżona o rzucenie klątwy na ród Gryfitów, co w konsekwencji doprowadziło do wymarcia rodu. Była związana z różnymi miejscami na terenie Pomorza. Nie miała szczęśliwego życia, bo wiecznie się tułała i procesowała ze swoim bratem, który zagarnął majątek po rodzicach. Czuję do niej szczególny sentyment, bo urodziłyśmy się i wychowałyśmy blisko siebie. Sydonia była piękna i niezwykle mądra. Co dziś podkreślają historycy – kiedy została postawiona przed książęcym sądem z zarzutem rzucenia uprawiania czarów, była sama dla siebie obrońcą. Dokumenty z jej zeznaniami znajdują się w szczecińskim archiwum. Widać, że była to osoba o inteligentnym umyśle, kierująca się logicznymi przesłankami. Niestety, skończyła, jak skończyła. Po prostu urodziła się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.

Trudno jest teraz chyba zaciekawić ludzi.

Zapamiętujemy przez emocje, ciekawe postacie, wydarzenia przełomowe. Jak opowiadam na przykład o Szczecinie to chcę, żeby kojarzył im się z jego wieloletnią tradycją, historią! To nie jest tak, że jest polski od 1945 roku i dopiero wtedy zaczyna się jego historia, a wcześniej tu się nic nie działo. Większość ludzi uważa, że wcześniej to było tylko niemieckie miasto, a to nieprawda. Byliśmy przez znaczną część dziejów stolicą oddzielnego kraju – Księstwa Pomorskiego. Mieliśmy swoich władców, dynastię, która była najdłużej panującą dynastią w Europie – o czym się nie mówi. O tym się nawet dzieci na tych terenach nie uczą. Jak pytam wycieczki szkolne, jakie znają dynastie, to najczęściej potrafią wymienić Piastów i Jagiellonów. A o Gryfitach 90% nie słyszało!

I opowiadasz im o legendy o gryfach!

Był kiedyś taki książę na zamku, który pojechał na polowanie i jeden z jego rycerzy znalazł gryfa na drzewie. To spowodowało, że dziś gryfy są obecne w herbach, na płaskorzeźbach i obrazach.

Dzieci są w stanie skupić się na długiej wycieczce?

Często nauczyciele pytają ile będzie trwała. Najlepiej, żeby przez godzinę. Stanowczo mówię wtedy – NIE! Najlepiej zwiedza się przez co najmniej trzy godziny!

Dlaczego?

Przez godzinę to się nie zdążymy rozkręcić. Jestem w stanie utrzymać uwagę przez pięć godzin. Pamiętaj, że to nie jest tak, że ja stoję face to face, jak nauczyciel przy tablicy, ale idziemy w teren. Organizuję im aktywny udział w zwiedzaniu.

To wykańczające. Dobrze, że w autokarze można coś przekąsić. Czy ty jesz coś w czasie tych 3-5 godzin oprowadzania?

Czasami jak wsiadamy do autokaru to od razu słyszę szelest odpakowywanych kanapeczek, drożdżóweczek. Ja nie jem, bo jak stoję z ludźmi twarzą w twarz i opowiadam, to nie mam takiej możliwości. Potem wsiadam w autokar, przejeżdżamy przez miasto – to opowiadam przez mikrofon o tym, co mijamy po drodze. Nie mam kiedy jeść. Poza tym, każda wycieczka to są emocje, adrenalina. Wycieczka się kończy, ludzie odjeżdżają, a ja dopiero wtedy czuję, jak bardzo jestem głodna i wiem, że jak za chwilę czegoś nie zjem, to po prostu padnę! Jem za to na dłuższych wycieczkach, bo prowadzę też takie całodzienne, po 10-12 godzin.

Wycieczka to wiadomo: pytania do przewodnika. Pamiętasz jakieś zaskakujące?

Opowiadałam kiedyś historię starego gotyckiego kościoła św. Jana Ewangelisty, który leży nad Odrą. Ma on za sobą poplątane dzieje, bo był lazaretem, magazynem, a w XIX wieku był w tak kiepskim stanie, że już go chciano rozebrać. Nie zgodził się na to konserwator zabytków Hugo Lemcke, któremu udało się go trochę zabezpieczyć. I mówi się, że to trochę chichot losu, bo w czasie drugiej wojny światowej, kiedy Szczecin był bardzo mocno bombardowany – część, gdzie stoi ten kościół, została praktycznie zmieciona z powierzchni ziemi. Tam było morze ruin i… tylko jeden obiekt stał nietknięty… – kościół  św. Jana Ewangelisty. Zabezpieczono go i wyremontowano, ale dopiero kilka lat temu zrobiono kompleksowy remont dachu. Kiedy już ustawiono rusztowania, zaczęto wszystko badać i pobrano próbki drewna z więźby dachowej. Kiedy te wyniki przyszły, wszyscy byli w szoku, bo okazało się, że drewno z którego została zrobiona, ścięto około 1360 roku gdzieś nad Odrą. Co oznacza, że kościół od początku swojego istnienia, czyli do XIV wieku, nie był przebudowywany. Jak go postawiono, tak stał. I na koniec mojej opowieści pada pytanie turysty: z jakiego drewna jest ta więźba zrobiona? Zdawało mi się, że sosna i tak odpowiedziałam. Turysta był jednak pewien, że to dąb. Obiecałam, że jeszcze sprawdzę. Zaczęłam drążyć temat i okazało się, że faktycznie była to sosna, bo te, które rosły tu w poprzednich wiekach były bardzo trwałe i wytrzymałe.

Małgorzata Duda: przewodniczka, podróżniczka, autorka książek o Pomorzu. Redaktorka książek i przewodników. Więcej informacji: dudowie.pl oraz http://www.facebook.com/PrzewodnicyPoSzczecinieDudowiepl

Reklama