Po pierwszym kęsie byłam na orbicie. Po drugim zrozumiałam

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Pierwszy kęs suhsi wysłał mnie, w trybie ekspresowym, na inną orbitę. 

Wyobraźcie sobie maleńki bar w Osace, gdzie zmieścić się może 5-6 osób, no może 8, jeśli się porządnie dopchnie kolanem. Wyobraźcie sobie Japońskiego szefa kuchni, który całe swoje życie oddaje się pracy i pasji zarazem, pieczołowicie i z miłością przygotowuje każdy kosmiczny smakołyk.

W Japonii, z moimi dużymi rosyjsko-polskimi zielonymi oczami i długimi, jasnymi, kręconymi włosami, wzbudzałam zainteresowanie na każdym kroku.  Tak więc, gdy do owego baru weszłam, w towarzystwie wysokiego, błękitnookiego blondyna, cała uwaga w naturalny sposób została poświęcona właśnie nam. Zwłaszcza, że starym zwyczajem nie wybraliśmy miejsca dla turystów, ale lokalne, dzielnicowe.

Szef, schludnie ubrany, z serdecznym, szczerym uśmiechem nieznikającym z twarzy i mądrymi, błyszczącymi oczami, od razu przeszedł do opowiadania o specjałach swojej kuchni i tu…pojawiły się pierwsze schody, gdyż on – ani słowa po angielsku, my – oprócz “arigato” – nic po japońsku.

Na szczęście schody okazały się niezbyt strome i przyjemnie się po nich spacerowało, bo gdy chęć nawiązania kontaktu z obu stron, jest wystarczająco silna, bariery językowe przestają być przeszkodą.

Madre Mia! Co to było za sushi!

Nie muszę pewnie nawet wspominać, że niczym nie przypominało sushi znad Wisły, a to z serkiem, a to z zawiniętym czymkolwiek i umaczane w wannie sosu sojowego. 

Każdy kawałek miał oddzielny sos lub po prostu posypany był grubo mieloną solą morską i do każdego dostaliśmy dokładną instrukcję obsługi, a po jej przekazaniu, szef zastygał w milczeniu i czekał na werdykt, czyli nasze uszczęśliwione miny.

Za strony Szefa nie było w tym ani grama nachalności, domagania się atencji, czy pochwał. Było to pełne spokoju, szacunku i pokory. Wyobrażacie sobie człowieka, który po pięćdziesięciu latach uprawiania swego zawodu, niezmiennie wykonuje każdą czynność z wielkim namaszczeniem i przejęciem, czy jego praca jest wystarczająco dobra, żeby zasmakować klientom.

Japonia daje lekcje na każdym kroku. Uczy staranności, szacunku, miłości do piękna.

Jest oczywiście równoległy świat korpo i cyber – rzeczywistości, ale w te rewiry postanowiłam się nie zapuszczać.

Zapuściłam się natomiast do kolejnego baru, w którym, po otrzymaniu karty pełnej japońskich szlaczków i robaczko-literek, po prostu zamknęłam oczy i na chybił-trafił, wybrałam: to!

No i “to” dostałam…

“To” było głową ryby, która wjechała, łypiąc na mnie z lekka zdziwionym okiem, a “to” dostałam coś , co nie wiedziałam co “to” toto.

Jadłam więc “to”, gdyż smakowało obłędnie, zwłaszcza, że w podróży, moja chęć na jedzenie i poznawanie nowych smaków zwykle sięga zenitu. Na ten czas porzucam weganizm, nie mam też jakichkolwiek alergii żywieniowych, nic mi nie szkodzi, nie interesują mnie diety. Próbuję wszystkiego z wyjątkiem mięsa oczywiście. Ryby i owoce morza z tego miejsca chciałabym uroczyście przeprosić za mój podróżniczy, do nich, brak empatii.

Ale! Ale! Wracając do mojego Japońskiego obiadu. Dostałam w sumie pięć lub sześć dań, grzecznie wszystko zjadłam (nie! Rybich oczu nie tknęłam! Ani móżdżku, chociaż podobno to wielki przysmak, na który jednak zabrakło mi jaj). Kiedy już wypełniona byłam smakołykami aż po kokardę, na stół wjechała zupa.

Pogrzebałam łyżką z grzeczności, ale mimo niesamowitego smaku, w Pumie na zupę nie było już miejsca. Po jakimś czasie przyszedł kelner, zabrał talerze, ale przy nieopróżnionej misce zupy zrobił przerażono-smutną minę. Pobiegł do kuchni.

Po chwili, na sali pojawił się szef, który podchodził kolejno do wszystkich stolików i z wielką troską i zmartwieniem o coś pytał, po czym znikł i pojawił się przy naszym stoliku z butelką Sake i pięknymi, ręcznie robionymi drewnianymi naczyniami do picia.

Zaczął się kłaniać i przepraszać. My w szoku. Po jakimś czasie, dzięki uniwersalnej metodzie mowy ciała i kalamburów, zrozumieliśmy, że o tę zupę tu chodzi, co jej nie zjedliśmy. Dla Japońskiego szefa kuchni był to sygnał, że zrobił coś nie tak, że zupa była zła. Dyshonor. Wstyd.

Kiedy przypominam sobie tę scenę, łzy kręcą mi się w oczach. Uczucie, które z pewnością pozostanie we mnie do końca życia i widok Japońskiego Samuraja, któremu serce pęka, że zupa była za… 

Jak przystało na spontaniczną, narwano-wrażliwą istotę, rzuciłam się Mistrzowi na szyję i wyściskałam, próbując na wszelkie sposoby dać mu odczuć, że wina leży po stronie pojemności mojego żołądka, a nie jego kunsztu. Na Japończyków nikt raczej nie rzuca się z całusami i uściskami, gdyż bardzo przestrzegają fizycznego dystansu, także moje wybryki wywołały najpierw wielkie zdziwienie, a następnie równie wielką radość u wszystkich uczestników owej sceny, a u Szefa kuchni, pojawiły się nawet łezki w głębokich, brązowych oczach.

Myślę, że mnie zrozumiał.

Myślę też, że jeszcze nie raz wrócę do moich Samurajów, gdyż zasługują na więcej niż tysiąc słów.

Reklama