ANYWHERE          TV           REDAKCJA

Droga do seksualnego wyzwolenia czy umoralniająca opowiastka z seksem w tle? Porozmawiajmy o „Babygirl”

KAROLINA KOŁODZIEJCZYK

główne

„Najbardziej ryzykowna rola Nicole Kidman”, „Seks, wstyd i łzy”, „Mocny i odważny” – tak o „Babygirl” przeczytamy w niektórych recenzjach. Czy po tych szumnych zapowiedziach spodziewałam się… dość grzecznego dramatu rodzinnego z nutką pikanterii? Niekoniecznie. 

Czym nie jest „Babygirl”?

Gatunkowo „Babygirl” sprzedawane nam jest jako thriller erotyczny, co od razu sprawiło, że moje oczekiwania wzrosły. Zwłaszcza gdy przypomniałam sobie rolę Nicole Kidman sprzed 26 lat w ikonicznych „Oczach szeroko zamkniętych”. Historia, którą jednak dostajemy, tego erotyzmu paradoksalnie nie ma w sobie zbyt wiele. Oto odnosząca sukces, dojrzała kobieta u władzy, w swoim 19-letnim małżeństwie nigdy nie osiągnęła orgazmu. Daje jej go, dość niespodziewanie, dwudziestokilkuletni stażysta (intrygująca, choć momentami nieco odrzucająca rola Harrisa Dickinsona).

Czy jest między nimi chemia? Tak. Czy jest długa (ale satysfakcjonujące) scena, w której Romy w końcu dochodzi? Tak. Czy jednak to wystarczające, by „Babygirl” można nazwać thrillerem erotycznym? No nie. Brakuje mi tu tej seksualnej elektryczności, która aż razi z ekranu, brakuje detalicznych ujęć, przy których poczuję się niezręcznie. 

 
Reklama

To może „Babygirl” jest mainstreamowym przewodnikiem po kinkach? Najlepiej określiła to moja redakcyjna koleżanka, Julia: „Dla Amerykanów kinky, dla Europejczyków dzień jak co dzień”. I tak, mamy tu pup play, mamy elementy dominacji czy upokorzenia. Ale nie jest to najbardziej hardcorowa rzecz, którą w filmach możemy zobaczyć (i nie, nie mówię o filmach porno). Są to kinki dla osób, które słyszą o nich drugi raz w życiu, a wystarczy stanąć w kolejce do Berghain, by na ten temat dowiedzieć się więcej. Nie mogę jednak nie docenić tej próby przedstawienia kinków szerszej publiczności – nie jest ona jednak zaadresowana do mnie, więc i ciężko wyciągnąć mi z tego aspektu coś interesującego.

W 2025 roku chyba już nikogo nie szokuje również romans dojrzałej kobiety z młodszym mężczyzną. Role społeczne się odwracają, dynamika płci zmienia i obserwujemy (na ekranie i nie tylko) coraz więcej i takich konfiguracji. To, co dla mnie jednak nieco psuje erotyczny (docelowo) charakter filmu, to bardzo płytki wątek feministyczny. Mamy bowiem młodą, pełną idealistycznych marzeń Esme, która w ostatecznym rachunku i nas skłania do krytycznej oceny postępowania Romy. A nie o to w tym filmie chodzi. Dla mnie „Babygirl” nie jest i nie powinno być o moralnych wyborach bohaterów, a ten wątek taki pierwiastek wprowadza, co burzy całą seksualną wolność, której śladami razem z Romy podążaliśmy. 

To czym właściwie jest „Babygirl? 

Nie zrozumcie mnie źle. „Babygirl” to nie jest fatalny film. Gdyby obejrzeć go bez narzuconych wcześniej gatunkowych oczekiwań, dostalibyśmy świetnie zagraną historię o odkrywaniu siebie i swoich uśpionych potrzeb. A także o tym, jak ważne jest nasze życie seksualne, nawet jeżeli przez lata będziemy to wypierać. Co może oczywiście mieć duży walor edukacyjny. Może nie dla mnie, pewnie też nie dla mojej mamy, ale dla pokolenia naszych babć – kto wie? Oczywiście, nie jest to super przełomowa narracja, ale powiedzenie widzowi „to, że chcesz czegoś kinky, jest jak najbardziej okej”, już ten pewien powiew świeżości w mainstreamie wnosi.

Ostatecznie „Babygirl” dowozi nam dość przeciętny dramat rodzinny, który chciałby być bardziej odważny, niż faktycznie jest. Ale jeżeli dzięki temu mogę podziwiać Pedro Pascala odtwarzającego taniec Harrisa Dickinsona z jednej ze scen, a dojrzałe aktorki, takie jak Nicole Kidman zyskują role na miarę swojego talentu (i mogą je uczcić szklanką mleka), to jestem z tym okej.

Fot. Materiały prasowe M2 Films

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE