Aleksandra Kurzak: Modern diva

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Spotkanie ze światowej klasy artystką operową powinno onieśmielać, prawda? Ja jednak szedłem na spotkanie z Aleksandrą Kurzak – jednym z najpiękniejszych sopranów w dziejach opery – z zaskakującym spokojem w głowie i w sercu, jakbyśmy znali się od wielu lat. Rozmawialiśmy swobodnie i szczerze. Czy nie po tym poznaje się największe gwiazdy?

Królowa sopranu, primadonna, dobro narodowe. Które z tych trzech określeń lubisz najbardziej?

Szczerze mówiąc, to chyba żadne tak do końca do mnie nie pasuje. Może to trzecie…

 
Reklama

Dobro narodowe?

Primadonną chyba się nie czuję… A co było pierwsze?

Królowa sopranu.

Nie chciałabym się sama koronować ani detronizować. Zatem wybieram „dobro narodowe”. Ładnie brzmi, a poza tym dla osoby, która rozsławia w świecie Polskę, swoja ojczyznę, to najpiękniejsze określenie.

A wydawało mi się, że artyści operowi światowej klasy, tak jak ty, są kosmopolitami. Masz szczególną więź z Polską?

Tak, jak najbardziej! Czuję się Polką. To są określone cechy charakteru, przywiązanie do tradycji, filmów, kuchni. Choć wszędzie na świecie czuję się dobrze. Nie mam poczucia braku swojego miejsca, domu, bo z powodu ciągłych podróży przyzwyczaiłam się do tego, że dom jest tam, gdzie wieszam swój kapelusz.

Zauważ, że wśród określeń, które wymieniłem, nie pojawiło się słowo „diva”, którym się często ciebie określa. Odnoszę wrażenie, że nie przepadasz za tą nazwą.

W samym określeniu nie ma nic złego. Jednak czasami ma bardzo pejoratywny wydźwięk. Tymczasem „diva” z włoskiego to coś boskiego, nieziemskiego, doskonałego – same dobre rzeczy. Czas dawnych, kapryśnych div minął bezpowrotnie. Okoliczności się zmieniły, żyje się szybciej. Trudno jest być divą, kiedy jest się też mamą i pakując walizki trzeba pamiętać nie tyle o zapakowaniu futer, kolii i strusich piór, co o zabraniu podgrzewaczy do mleka, kaszki i ton zabawek. Poza tym dla mnie bycie śpiewaczką operową było bardzo naturalne, ponieważ moja mama jest śpiewaczką i uważałam za normalne to, że wieczorem wychodzi z domu do opery i śpiewa. W doskonały sposób potrafiła pogodzić zawód artystki z byciem mamą. I ja chcę tego samego dla mojej córki.

W znakomitej książce „Opera’s Second Death” Slavoj Žižek i Mladen Dolar piszą o tym, że mamy teraz czasy nowej opery, która przełamuje dawne bariery, odkrywa ten rodzaj sztuki dla współczesnego świata, zmodernizowanych społeczeństw. Czas div, które snują się po kulisach otulone futrami do ziemi przeminął, a jest czas na artystki, które są pewne swojej wartości i potrafią kierować swoją karierą – tak jak ty. Może jesteś divą na nowe czasy – modern divą?

Zmienił się świat i siłą rzeczy również świat opery. Idziemy z duchem czasu. Ale nie można zapominać, że piękno opery polega głównie na tym, że jest to sztuka tradycyjna, sięgająca głęboko do korzeni, a unowocześnianie jej na siłę nie wychodzi jej na dobre.

Określenie „modern diva” przyszło mi do głowy, kiedy zobaczyłem okładkę twojej płyty z ariami Rossiniego. Bardzo lubię ten album i często do niego wracam. Niemniej okładka pasuje bardziej do płyty gwiazdy pop, a nie śpiewaczki operowej…

Kiedyś w telewizji przez przypadek usłyszałam, jak jakiś dziennikarz krytykował tę okładkę, nazywając ją „celebrycką” i mnie określając mianem „celebrytki”. Bardzo mnie to rozbawiło.

Ciekawe czy ten pan wysłuchał płyty, czy tylko ocenił ją po okładce? Ja tę okładkę bardzo lubię. Jest kolorowa, wesoła – tak jak i ty.

Ja też ją bardzo lubię. Poza tym na tej płycie śpiewam Rossiniego, a ta muzyka jest pełna ekspresji, dynamiki, tryska optymizmem. Są tam koloratury, ciągłe improwizacje. Okładka oddaje nastrój płyty.

Jesteś artystką światowej klasy. Niektórzy patrząc na to, co osiągnęłaś, na blask, który towarzyszy sławie, myślą, że to przyszło ot tak, po prostu, samo. Nie wiedzą, że kryła się i kryje za tym – oprócz nieprzeciętnego talentu – również bardzo, bardzo ciężka praca.

Oczywiście! Szkoła muzyczna była bardzo wymagająca. Od siódmego roku życia całe dnie spędzałam poza domem. Po powrocie musiałam odrobić lekcje i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć…

Bo przygodę z muzyką zaczęłaś od gry na skrzypcach, prawda?

Tak. Muzyka była dla mnie priorytetem. Wyobraź sobie, że do końca liceum nie byłam ani razu na dyskotece. Nie wiedziałam co to jest!

Może i dobrze?

Może… (śmiech)

Wróćmy do pracy… Jak ten wysiłek z dzieciństwa procentuje teraz?

Jest mi dużo łatwiej. Szybciej uczę się nowych partii, bo czytanie a vista nie jest mi obce. Biorę nuty i śpiewam. Nie potrzebuję korepetytora, który pomagałby mi w pracy nad rolą.

Nie żałujesz niczego?

Nie. Miałam świetnych kolegów w szkole, grupę przyjaciół. Dzięki temu czego nauczyłam się w szkołach muzycznych, tak dobrze sobie radzę teraz na scenie w swoim zawodzie, który wymaga niezwykłej koncentracji.

No i ogromnego wysiłku fizycznego!

Tak. A do tego wszystkiego dochodzi konfrontacja z publicznością, jej zachowaniami, reakcjami, które czasem przypominają te ze stadionu, na przykład buczenie i niegrzeczne zachowania niektórych loggionistów z La Scali. Na szczęście dziś – w przeciwieństwie do tego, co było kiedyś – nie rzucają w śpiewaków pomidorami (śmiech).

To może poplotkujmy o publiczności. Ustalmy na początek, że polska publiczność jest wspaniała…

Jest kochana. W Filharmonii Narodowej skandowali: „Warszawa kocha panią”. To przemiłe, przecudowne uczucie!

A wspomniani przez ciebie Włosi?

Nie chcę generalizować, bo włoska publiczność jest bardzo różna. Niektóre jednostki po prostu myślą, że wiedzą więcej i mają prawo wyrazić swoje zdanie. Przychodzą na spektakl, żeby się wyżyć.

A w którym mieście publiczność na twoją cześć machała marynarkami?

To było w Nowym Jorku na moim debiucie w Metropolitan Opera.

To po tym występie twój tata powiedział, że kolejnym miejscem, na którym możesz zaśpiewać żeby to przebić, jest Księżyc?

Tak!

Mówiłaś o reakcjach publiczności.

Słuchacze operowi są niesamowici. Krzyczą, piszczą, tupią. Warto pamiętać, że liczba osób wiernych operze jest ogromna. Nikt z nas nie martwi się tym, że opera umiera. Bilety w teatrach są wyprzedawane na pniu. Kilkutysięczne sale są wypełnione do ostatniego miejsca. Ludzie godzinami stoją w kolejkach po bilety. Opera trzyma się świetnie od kilkuset lat i będzie trwać jeszcze bardzo długo.

Andy Gill – znany recenzent muzyczny piszący dla „Guardiana” – powiedział o tobie, co mi się niezwykle podobało, że niesiesz swoją muzyką „niewinny entuzjazm”.

A to bardzo miłe. Dziękuję.

Odnoszę wrażenie, że masz w sobie wiele entuzjazmu do życia. Szklanka jest dla ciebie do połowy pełna, z nadzieją patrzysz w przyszłość, cieszysz się na nowe wyzwania. Choć w swoim zawodzie osiągnęłaś już wszystko.

To prawda, że jest coś w moim charakterze, co pcha mnie do nowych wyzwań i sprawia, że chcę więcej, więcej, więcej. Nie lubię zamykać się w ciasnym gorsecie. Lubię flirty muzyczne. Takie jak współpraca z Sebastianem Karpielem-Bułecką przy płycie z kolędami, Noworoczny Koncert ze wspaniałym Krzysiem Cugowskim, z którym wystąpimy w tym roku w Lublinie. To wspaniały artysta i genialny głos.

Tak, to prawda.

Jedną z najpiękniejszych pochwał, jakie dostałam w życiu, był wpis na Facebooku, w którym Michał Urbaniak napisał, że choć wiele razy w życiu grał „Summertime”, to nigdy się nie wzruszył przy tej piosence tak bardzo, jak podczas wykonania jej ze mną. Taki wielki artysta i taka opinia. To mnie wzmacnia, buduje i sprawia, że chcę angażować się w takie „muzyczne melanże”.

Czyli po raz kolejny – modern diwa?

Wiesz, zarzuca mi się, że występuję w halach widowiskowych. Ostatnio czytałam taką recenzję…

A co w tym złego?

Nie wiem. Jednego z krytyków ubodło to, że występuję w halach widowiskowych i na galach dla biznesmenów.

Czy według tego krytyka biznesmeni nie zasługują na kontakt z operą i twój piękny głos?

Co więcej, śpiewałam na tej gali z fantastyczną orkiestrą NOSPR-u w ich pięknej sali. To był wspaniały koncert na najwyższym poziomie artystycznym. W pierwszej części poświęcony Mozartowi, a w drugiej – operetce wiedeńskiej. Czy jest w tym coś złego?

Bardzo lubię w tobie to, że potrafisz powiedzieć o sobie, że jesteś dobra, bardzo dobra. Myślę, że warto się tego od ciebie uczyć. Tylko zastanawiam się, kiedy był ten moment, w którym poczułaś, że to co robisz, jest super.

Kiedy zaśpiewałam na wszystkich najważniejszych scenach operowych świata, to zdałam sobie sprawę, że jestem na szczycie. Ale nie jestem w sobie ślepo zakochana. Po prostu dążę do perfekcji…

Niemniej jest ci daleko do fałszywej skromności?

Taka postawa jest mi obca, bo jest nieszczera. Oczywiście, że jestem dobra. Inaczej bym nie była tu, gdzie jestem, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jak każdy popełniam błędy i cały czas się uczę. Każda nowa partia to nowe wyzwanie. Tym bardziej, że mój głos się zmienił po narodzinach córki. Dzięki temu mogę sięgnąć po inny repertuar, z czego bardzo się cieszę. Wiem, że czekają mnie w przyszłości piękne role.

To porozmawiajmy o przyszłości, tej najbliższej. W grudniu w Staatsoper w Berlinie, będziesz śpiewała rolę Mimi w „Cyganerii”. W moim odczuciu jest to duże wyzwanie, ze względu na dramaturgię tej postaci.

Rzeczywiście, jak teraz uczę się tej roli, jak otwieram nuty w ostatnim akcie, w momencie bliskim końcowi opery, czyli śmierci Mimi, to… ściska mnie strasznie za gardło i nawet samo czytanie tekstu i tej muzyki, przepięknej muzyki Pucciniego, wyzwala we mnie dużo emocji. Ale wiem, że muszę być bardzo profesjonalna, szczególnie śpiewając tę rolę, żeby mimo emocji gardło było swobodne i płakali widzowie, a nie ja na scenie.

Czy masz jakieś swoje sposoby na wyjście z roli, szczególnie po tak trudnych emocjonalnie partiach?

Nie należę do tego rodzaju artystów, którzy bardzo głęboko wchodzą w rolę i żyją nią 24 godziny na dobę. Ja wskakuję w rolę w chwili, w której podnosi się kurtyna i potrafię ją totalnie zamknąć za sobą w momencie, kiedy schodzę ze sceny.

I wierzysz, że Mimi też uda ci się okiełznać?

Mam nadzieję… Być może uronię łzę, kto wie? Czasem tak bywa. Miałam bardzo ciekawy emocjonalny epizod z „Traviatą”, którą śpiewałam w Warszawie. Wydawało mi się, że to był fenomenalny spektakl i strasznie na nim płakałam. Zdarzyło się to chyba cztery razy. Kolejny raz zaśpiewałam, nie mogąc wydobyć gdzieś z głębi siebie tych emocji, które tak mną targały   wcześniej i usłyszałam od aktorów, którzy byli tego wieczoru na widowni, że akurat ten spektakl był genialny, lepszy od poprzednich, w czasie których tak mocno spalałam się emocjonalnie. Wokalnie te wszystkie spektakle były na równym poziomie, ale aktorsko ten ostatni był według nich najlepszy.

Wracając do przyszłości… Wiesz co ludzi najbardziej fascynuje, jeśli chodzi o śpiewaków operowych światowej klasy? 

Co?

To, że mają na tak daleko zapełniony kalendarz! (śmiech)

To prawda. U mnie zapełnia się w tej chwili 2020 rok.

Gratuluję. Uważam, że to genialne. Ja, choć nie jestem śpiewakiem operowym, kalendarz mam wypełniony na rok do przodu. Mnie daje to poczucie bezpieczeństwa. A tobie?

Mnie również! Jak najbardziej! Gdy ktoś jest freelancerem i nie ma comiesięcznej wpłaty na konto, zapełniony kalendarz daje niesamowite poczucie bezpieczeństwa finansowego, które jest przecież bardzo ważne.

Ale ludzie mówią: „Jesteś taki bezwolny, ograniczony przez daty i kontrakty”…

Przecież jeśli oni chodzą do biura, to nie są w pełni wolni, prawda? Myślę, że w naszym świecie freelancerów mamy dużo większą wolność. Bo pomimo tego, że wiem, że będę śpiewać w Londynie, Nowym Jorku, Wiedniu, Monachium, to między spektaklami mam wolne dni i mogę z nimi robić to, co chcę. Nie czuję się ubezwłasnowolniona. Wręcz przeciwnie!

Oprócz „Cyganerii” w Staatsoper czeka cię jeszcze kilka ciekawych przygód w Niemczech w najbliższym czasie. To chyba ważny dla ciebie kraj? Uczyłaś się tam, występowałaś też przez wiele lat. Potem była przerwa…

Tak, w 2007 roku skończyłam swój stały kontrakt z operą w Hamburgu i przez następne lata bardzo rzadko tam występowałam.
Zatęsknili za tobą? Wrócili do ciebie?

Coś w tym jest… W zeszłym sezonie wróciłam do opery monachijskiej i nieoczekiwanie wystąpiłam w innej roli niż ta zaplanowana. To była opera „Żydówka” Halévyego, gdzie zagrałam rolę tytułową. Zupełnie inny rodzaj sopranu. No i znakomicie to wyszło. Dostałam wspaniałe recenzje, co zaowocowało kolejnymi spektaklami w październiku. W bieżącym sezonie wystąpię jeszcze w Berlinie w „Napoju miłosnym”, w Monachium w „Opowieściach” Hoffmana w roli Olympii, tej samej, którą debiutowałam w Metropolitan Opera, tam, gdzie pojawiły się te fruwające marynarki, o których wspominaliśmy. Przy czym teraz, po kilkunastu latach, mam okazję powrócić do tej opery i zaśpiewać wszystkie trzy, właściwie cztery postaci. Wszystkie…

To wielkie wyzwanie! 

Tak, bo każdy z tych sopranów jest zadedykowany trochę innemu rodzajowi głosu i rzadko się zdarza, żeby śpiewaczka mogła sprostać temu zadaniu. To będzie dla mnie duża radość.

Bardzo dobrze znam Berlin, berlińczyków i jestem przekonany, że oni cię na nowo pokochają. Jako modern diva doskonale wpisujesz się w krajobraz kulturalny tego miasta.

Liczę na to, tym bardziej, że bardzo dobrze się czuję w tym kraju. Mieszkałam tam sześć lat, bardzo dobrze mówię po niemiecku. No i lubię ten niemiecki Ordnung.

 

fot.: Monika Szałek

Reklama