Bartosz Maciejewski: „Moraliści domagają się od zdjęcia, by zrobiło coś, czego nie jest w stanie zrobić – by przemówiło. Podpis to brakujący głos, spodziewamy się, że powie prawdę. Jednak nawet najbardziej odpowiedni podpis jest tylko pewną interpretacją, z konieczności zawężającą wymowę zdjęcia, pod którym został umieszczony.” Susan Sontag. „O fotografii”.
Jakub Wejkszner: Sontag jak coś powie…
B.M. Pogadajmy o tym.
J.W.: To jest atak na sztukę konceptualną w czasach, kiedy fotografia nie była jeszcze tak rozpowszechnioną dziedziną sztuki jak teraz. Czy podpis psuje? Nie, podpis może kontekstualizować. Ten ruch anty-logocentryczny ma pewne uzasadnienie w tym, że słowa, które definiują rzeczywistość są zatrute, ale żeby rezygnować z nich w ogóle w imię jakiegoś efemerycznego nie-wiadomo-co, jest czymś, co właśnie Susan Sontag mogłaby napisać. A obrazy podpisywać można?
B.M. Ja wolę numerację prac, jeśli w ogóle jakkolwiek mam je stygmatyzować.
J.W.: Ale to w ramach jakiejś kolekcji, gdzie konteksty się uzupełniają. Wyobraź sobie, że masz jakiś zbiór zdjęć, wszystkie inne i mówisz odbiorcy – interpretuj jak chcesz. Tu masz ludzi, tam jest ulica, połącz to sobie jakoś. Też nie jestem wielkim fanem sztuki konceptualnej, na zasadzie – ktoś zrobił kreskę na płótnie i teraz jest cała książka do przeczytania, żeby to zinterpretować, ale są wartościowe dzieła, które zyskują na interpretacji poprzez kontekst myśli autora.
B.M.: To jest jak z zapisem filmowym naszych wrażeń z jakiegoś miejsca. Dopóki ich nie sfilmujesz, twoje wspomnienia mkną swobodnie i są wolne. Samodzielne elektrony. Uwieczniasz je i bach! – obraz się zawęża, pamięć wyrzuca resztę poza to, co zostało nagrane, uwiecznione. Trochę podobnie jest z podpisami pod zdjęciami, tylko tu wszystko dzieje się natychmiast. Podchodzisz, spoglądasz na podpis i już – autor mówi co masz sobie pomyśleć. Więc to co mówi Sontag się zgadza. Nie kierunkujmy.
J.W.: Dobrze, ale nie każdy kierunek jest zły. Jeśli na przykład masz coś, co jest mało transparentne lub ambiwalentne w odbiorze, czyli, powiedzmy, jakiegoś rodzaju dziełu sztuki o naturze tragiczno-historycznej, to warto by przynajmniej przedstawić sposób patrzenia na to przez autora, który może pomóc w zrozumieniu dlaczego wybrał akurat ten fragment rzeczywistości. Ja bym był zawsze przeciwny takiemu myśleniu holistycznemu, że wszystko jest wszystkim, wszystko można interpretować jak się chce i wtedy będziemy wolni czy cokolwiek takiego. Ile razy w historii wielkie dzieła powstawały pod presją cenzury, bólu czy mecenatu? To zresztą jest zupełnie niezgodne z tym, jak wygląda życie, bo nieustannie przypisujemy znaczenia do elementów rzeczywistości i rezygnowanie z tego, bo mielibyśmy uzyskać jakąś wyidealizowaną wersję czystego odbioru, jest, z całym szacunkiem, śmieszne w moim mniemaniu. Nie ma czystego odbioru. Nie ma sztuki, która po prostu jest. Wszystko istnieje, czy tego chcemy czy nie, w kontekście historycznym, politycznym, czy nawet samego naszego genotypu lub doświadczeń życiowych. Nie każde ukierunkowanie jest złe, nie każde zło jest ukierunkowane.
B.M.: Być może. Jednak Sontag mówi dalej, że podpisy znaczą dla ludzi więcej niż świadectwo oczu i dodaje, że żaden podpis nie jest w stanie na trwałe ograniczyć ani zagwarantować sensu zdjęcia. Mówimy o wyłączaniu percepcji, włączaniu definicji z góry narzuconych. Mówimy o ego artysty, twórcy, który na siłę stara się ustalić sens i ideologię, stara się sformatować nasze myślenie i widzenie, bo tak mu podpowiada jego ambicja. Więc może jednak nie chodzi o lepsze zrozumienie dzieła, ale o czystą projekcję swojego ego. Powtórzę za Sontag, sensu nie da się zagwarantować. Sens sam się budzi (albo nie) kiedy go szukamy. Droga nie cel.
J.W.: Jakoś mnie to nie przekonuje. Nadal twierdzę, że nie żyjemy w próżni. Nadal twierdzę, że nie ma wyidealizowanego “prawdziwego” sensu pisanego wielką literą. Nadal twierdzę, że uważając tak, tylko bardziej zagłębiamy się w tzw. metafizykę obecności, czyli coś, co, zdawałoby się, właśnie ktoś taki jak Susan Sontag powinien zwalczać. Nadal twierdzę, że tytuł nie jest aż tak potężnym narzędziem, że właściwie determinuje wartości dzieła. Czy to, że Ludzie bezdomni nazywają się ludźmi bezdomnymi zmienia jakoś odbiór tego, co przeczytaliśmy? Czy Stańczyk zmienia całkowicie swoje znaczenie tylko przez to, że jest nazwany Stańczykiem? Nie łudźmy się, że rezygnując z nazw zwyciężymy w jakiejś wojnie o prawdę. Problem leży gdzie indziej, a tego nie chce nam się rozgrzebać, bo to zbyt trudne.
B.M.: Dobra, kto zechce niech podpisuje zdjęcia, kto zechce niech te podpisy czyta. Ważne, żeby widz potrafił wykraczać poza osobiste wrażenia twórcy. Żeby fotografia wyzwalała, uwalniała, a nie krygowała. Żeby nie można jej było dotknąć, ani bezpośrednio zobaczyć, a już na pewno nazwać.