Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że posiadanie potomka uruchomi we mnie chęć poznawania świata na nowo. Taką dziecięcą. Świeżą, niczym nieskalaną. I wcale nie chodzi mi o to, że zacząłem wkładać sobie palce do buzi, a co gorsza własne stopy, ani też o to, że uśmiecham się na widok każdej napotkanej twarzy (chociaż coś takiego przydałoby się każdemu z nas), ani też o to, że kawałek papieru do pieczenia, może być najlepszą zabawką świata. Chodzi mi raczej o poznawanie na nowo rzeczy, czynności, umiejętności, które teoretycznie znamy, ale na drodze własnego samorozwoju zostały przez nas pominięte, a wręcz użyję urynalnego porównania – olane.
Przygotowując się do bycia ojcem, przeszukałem najbardziej odległe odmęty internetu, z których dowiadywałem się, że już w trakcie ciąży należy mówić do brzuszka i maluszka, puszczać mu muzykę, śpiewać, a przede wszystkim czytać, gdyż wszystko ma wpływ na prawidłowy rozwój itd. I właśnie o czytanie się rozchodzi. W mojej wczesnoedukacyjnej młodości miałem takiego pecha, że wszyscy nauczyciele, których spotkałem na swojej drodze, przymuszali mnie do wielu rzeczy.
Naturalnym odruchem obronnym u takiego młodego urwipołcia jest całkowite wypięcie się na nakazy „przymuszaczy” i robienie wszystkiego na odwrót. I tak oto przeszedłem szkołę podstawową i liceum nie czytając prawie żadnej nakazanej mi lektury. Nie jest to powód do dumy, niemniej cenię w sobie swoją niezależność i to, że maturę pisemną oparłem w całości o dramaty sceniczne, w których lubowałem się od zawsze. Przy moim pierworodnym pacholęciu postanowiłem, że od najwcześniejszych chwil jego jestestwa będę mu czytać literaturę najwyższej próby pominiętą przeze mnie lata temu. Obecnie kończymy pierwszą z dwunastu ksiąg „Pana Tadeusza”. Wnioski? Wraz z moim synem jesteśmy oczarowani językową giętkością trzynastozgłoskowca, koloraturą postaci i ekspresją jaką można wydobyć z siebie, czytając na głos. Młody uśmiecha się od ucha do ucha, a tatuś robi już zakusy na „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.