Żebyście nie myśleli, że trafił nam się egzemplarz idealny, bezproblemowy, bezobsługowy, samoprzewijający się chłopczyk jak z reklamy mlecznych paluszków kinder. Oczywiście, nasz syn jest najwspanialszy na świecie (to jest całkowicie normalne sformułowanie, które rodzi się u każdego rodzica wraz z pojawieniem się dziecka na świecie) i ktokolwiek podniesie „palic” na niego, bez wahania ukaże mu swoje oblicze Konana Barbarzyńcy. Niemniej, bez bicia przyznaję, że czasem zdarzają się dni z serii: „mi jest dzisiaj niefajnie, Tato i sobie z tym radź”.
Fachowe pisma, tłumaczą to „skokami rozwojowymi”, co jest genialnym usprawiedliwieniem dla młodego rodzica, ale przecież nie można tymi skokami zasłaniać się non stop, bo idąc tym tropem to nasz syn w wieku 5 miesięcy mógłby już pójść na Harvard bez egzaminów albo przynajmniej mógłby wygrać mistrzostwa lekkiej atletyki w skokach o tyczce. Czasem, po prostu, najzwyczajniej w świecie budzi się w kiepskim humorze. „Like father, like son”. I weź tu bracie i siostro spróbuj go nakarmić albo zostawić w łóżeczku na 5 sekund.
Na rękach – nie podoba się, na leżąco – nie, na brzuszku – też nie, z widokiem na ogród – absolutnie nie. Człowiek wtedy osiąga wyżyny kreatywności, dwoi się i troi, żeby tylko na chwilkę uspokoić wkurzonego człowieczka. A spróbuj w międzyczasie wykonywać czynności dnia codziennego? W takie dni to kawa tylko mrożona, pranie niewstawione, bo pralka za daleko, śniadanie niezjedzone, bo po co, przecież można odżywiać się przez fotosyntezę, umyte zęby – przereklamowany komfort. Dodajmy do tego pierwszy posiłek stały z marcheweczki plus wszędobylskie ciekawe rączki delikwenta, nasze mieszkanie wówczas wygląda jak lej po bombie z kawałkami marchewki na ścianach.
W końcu udaje się go spacyfikować. Zasypia. A ja – spocony, z młodym na rękach, tkwię w tym obrazie niczym amerykański marines wracający z rannym kumplem na rękach. Ale wiecie co? Mimo, że bywa ciężko to zwariowałem na punkcie tego małego człowieka do granic.