Jak to możliwe, że tracimy tyle czasu na obawy, banie się i martwienie?
Na obronę przed lękiem, wstydem i winą? Na pielęgnowanie żalu do siebie, złości oraz rozczarowań?
Ciągle czegoś oczekujemy – mamy pomysł, jak ma być i zwijamy się w kłębek dla chwili fałszywego komfortu albo robimy dobrą minę do złej gry i… czekamy,
aż ktoś coś zrobi za nas.
Skąd wzięło się w nas to piętno oczekiwań i lęku?
Bo jest to piętno! – wypalone w każdej komórce naszego ciała – głębokie przekonania, świadomość bez cienia refleksji, że musimy cierpieć. Że przez cierpienie (i dzięki niemu!), możliwe jest życie, do którego człowiek dopiero, w pocie czoła, idzie.
I że ma się męczyć, żeby do czegoś dojść albo żeby wyjść na ludzi.
Przekonanie, że droga do celu to trud, który nie może być przecież związany z radosnym oczekiwaniem, satysfakcją, oddechem, cieszeniem się pięknymi widokami i ciekawością. Tylko z oczekiwaniami, z bólem oraz byciem w niedoli, ze słuchaniem obelg i byciem wśród ludzi, którzy nas nie są szanują. Są źli, podli, zakłamani i fałszywi.
Albo nieświadomi.
Lub głupi albo biedni i nieszczęśliwi.
Dlaczego trzymamy się takich właśnie przekonań?