Pewnie też tak mieliście, że w pewnym momencie swojego życia usilnie próbowaliście przynależeć do jakieś subkultury. Jedni z was wiedzieli do jakiej chcą przynależeć od razu, bez zbędnych poszukiwań, inni tak jak ja „przelecieli” przez wszystkie subkultury.
I tak o to w ósmej klasie podstawówki (byłem niski i nie szło mi z dziewczynami) stwierdziłem, że muszę się zakryć za subkulturą „skejtowską”, bo według moich obserwacji chłopaki z deską pod pachą byli obiektami westchnień młodych niewiast. Ciuchy miałem jak ta lala, mimo że nie było łatwo namówić mamę na spodnie z krokiem w kolanach. Był tylko jeden mały problem. Niestety nie jeździłem na deskorolce, co śmieszniejsze w walkmanie zamiast hip hopu miałem kasetę ze „Spice Girls”. Z perspektywy, to raczej chybione poszukiwania tożsamości. Potem przyszedł czas licealny. Na głowie przypadkiem pojawiły się tabuny kręconych włosów, w teatrze muzycznym w Gdyni musical „Hair” i tak oto stałem się hipisem. Byłem już bardziej świadomy, więc poczytałem o historii tej subkultury, zacząłem słuchać The Doors, palić pierwszą trawkę. Babcia Dela szyła mi dzwony z dwóch par jeansów kupionych w second handach. Ochrzczono mnie ksywą owca (z racji bujnej czupryny, która stała się też przyczyną walki z rodzicami, gdyż oni nazywali mnie zgoła inaczej niż koledzy w liceum – dla nich stałem się abażurem).
Zakończyłem ów epizod obcięciem włosów prawie na zero i przefarbowaniem się na biało. Jednak i to okazało się chybione, gdyż mój naturalny ciemny kolor spowodował, że zamiast białości włosów Eminema, miałem na głowie jajecznicę Magdy Gessler. Mimo wszystko zachowałem rys wyróżniania się w tłumie. Potem studia na których mój styl osiągnął bardziej dresiarski look (z racji wygody). I teraz tak przechadzam się ulicami stolicy naszego kraju, patrzę sobie na te hordy młodych kolorowych ludzi i nachodzi mnie jedna myśl. Kurde, jakbym urodził się w 2000 roku i połączyłbym te wszystkie etapy mojego przepoczwarzania się, to stałbym się ikoną hipsterów. Normalnie Św. Jakub, Patron Hipsterów.