To prawda co mówią, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka?
Nie będę w tym obiektywny, bo z natury jestem osobą mało towarzyską i towarzystwo psów w zupełności mi wystarczy. To zresztą powód, dla którego zająłem się szkoleniem psów. Na pewnym etapie życia zacząłem być zawiedziony kierunkiem, w jakim podążało moje życie. Chciałem spożytkować swoją energię w pożyteczny sposób. Pierwszym pomysłem było pomaganie ludziom, na przykład wolontariat w hospicjum. Potem zdecydowałem się jednak na pracę w schronisku dla psów, w końcu odnalazłem się w szkoleniu psów.
Psy zmieniły twoje życie?
Tak, i nie tylko po sobie samym, ale też po moich klientach i znajomych uprawiających razem ze mną sporty kynologiczne, wiem, że psy potrafią wywrócić życie człowieka do góry nogami. Ostatnio podczas treningu przyglądał nam się pewien starszy pan. Widać, że chciał zagadać, ale nie chciał przeszkadzać. W pewnym momencie przerwałem trening i podszedłem do niego. Okazało się, że niedawno, po szesnastu latach wspólnego życia, zmarł mu pies. Opowiadał mi o tym ze łzami w oczach. Był to dla mnie bardzo dobitny dowód na to, jak silny może być związek człowieka z psem. Ludzie nadają mu znamiona niemal uczuciowej relacji, jaką dzielić można tylko z drugim człowiekiem.
Mówi się, że zwolennicy kotów są większymi indywidualistami, a zwolennicy psów bardziej otwierają się na interakcje społeczne. Potwierdzają to nawet badania socjologiczne. To ciekawe, zważywszy na to, co powiedziałeś na temat swojej postawy wobec ludzi.
Nie chciałbym przedstawić obrazu siebie jako osoby zgorzkniałej czy skrzywdzonej (śmiech). Po prostu od dziecka zawsze trzymałem się bardziej na uboczu. Nie zabiegałem o bycie lwem salonowym. Może to, że mam brata bliźniaka, sprawiło, że nie musiałem, bo zawsze miałem przy sobie najlepszego kumpla. Mam nadzieję, że nie zostanę zlinczowany przez środowisko, ale wydaje mi się, że ludzie, którzy zajmują się psami „na pełen etat” – to znaczy robią to naprawdę z głową – owszem, są towarzyscy, ale trzymają się raczej z takimi samymi zapaleńcami. Może dlatego, że przez kogoś z zewnątrz jesteśmy postrzegani jak wariaci. No bo jeśli osoba, wyprowadzająca swojego pieska trzy razy dziennie na smyczy wkoło bloku widzi nas, jak trenujemy agility, czyli skoki przez przeszkody, rzucamy tym psom różne zabawki i jeszcze nagradzamy je parówkami, to rzeczywiście ma przed sobą niecodzienny widok.
Jak na to spojrzeć inaczej, to trzymanie dużego psa w małym mieszkaniu i wyprowadzanie go na smyczy może wydawać się większym dziwactwem.
Zgadza się. Z naszego punktu widzenia – osób, które wiedzą, jak wiele można od psów wymagać, na jak wiele je stać – psy, które prowadzą osiadły tryb życia to zmarnowany potencjał. Gdy inni widzą niegrzecznego psa, który szarpie się na smyczy i szczeka, my widzimy w nim potencjalnego sportowca. Po prostu posiada taki poziom energii, który aż prosi się, by go ukierunkować. A wracając do tematu społeczności i aspołeczności – tak, psiarze to trochę taka sekta, ale podejrzewam, że podobnie jest z kociarzami. Zresztą nawet moi rodzice nie do końca pogodzili się z moim zwariowanym hobby. Uważają, że jeden pies to już wystarczająco dużo. Jeśli więc u rodziny trudno szukać zrozumienia, to co dopiero u obcych ludzi. Ale jeśli miałbym się pokusić o jakąś generalizację, to raczej taką, że psiarze są bardziej aktywni i widoczni – ze względu na to, że z psem trzeba wychodzić.
Mówisz, że masz cztery psy. Na jakim metrażu?
Około sześćdziesięciu metrów kwadratowych, w mieście. Teraz cztery, bywało, że mieliśmy sześć.
Czyli można trzymać psa w mieszkaniu? Uprawianie sportów wystarczy?
W zupełności wystarczy. Faktycznie, widziałem niejednego psa, któremu życzyłbym chociaż jednego dłuższego spaceru bez smyczy dziennie. Psu, który nie ma jak się wybiegać, jest ciężko. Kiedyś przeprowadzono badania na wilkach. Wykazano, że potrafią przemierzać ogromne połacie przestrzeni przy minimalnym ubytku energii. Psy, czyli uogólniając udomowione wilki, to urodzeni atleci, to wręcz maszyny do biegania, i bez ruchu są po prostu niespełnione. Czasem jak wracam z moimi po trzygodzinnym spacerze po lesie i sam czuję się lekko zmęczony, one napiją się wody i patrzą na mnie z wyrazem: „No dobra, to zróbmy wreszcie coś konstruktywnego”. Dla nich taki spacer to dopiero rozgrzewka. Oczywiście moje psy są pod tym względem trochę przeze mnie zepsute. Wiedzą, że są jeszcze agility, obedience i inne głupotki. Po takich ćwiczeniach w domu po prostu jest cicho. Moje cztery psy nigdy nie robią takiego rumoru, jaki potrafi zrobić pojedynczy pikuś mojego sąsiada z bloku. Sąsiedzi za głowę się łapią, jak to możliwe. Ale one nie mają nawet sił, żeby być niegrzeczne.
Ile ruchu potrzebuje przeciętny pies, który nie jest sportowcem?
To zależy od wielu rzeczy. Nawet w obrębie jednej rasy zdarzają się egzemplarze bardziej i mniej leniuszkowate. Ale taki przeciętny kundelek powinien mieć jeden dłuższy spacer, trwający od półtorej do dwóch godzin. Po to, żeby niespożyta energia nie zamieniła się w problemy behawioralne. Niejeden czworonóg ma jeszcze większe potrzeby ruchowe, ale myślę, że dla wielu ludzi pracujących osiem godzin dziennie taki dwugodzinny spacer to i tak dość duże poświęcenie. Chociaż nie tylko fizycznie można zmęczyć psa. Zabawy węchowe, psie sztuczki – to znakomita alternatywa. U psów jest jak u ludzi – wysiłek umysłowy potrafi zmęczyć bardziej niż wysiłek fizyczny.
Na czym polegają takie „intelektualne” zabawy z psem?
To choćby „brainwork”, inaczej puzzle dla psa. W najprostszej wersji to chowanie smakołyków w różnego rodzaju przedmioty domowego użytku – mop, szczotka od miotły, stare skarpetki, kartoniki – tak, żeby pies musiał nosem, i głową, się napracować, by się do nich dostać. Ale i ćwiczenia węchowe wchodzące w zakres dyscypliny „nose work”, gdzie uczymy psa znajdowania konkretnego zapachu (np. lawenda, eukaliptus). Piętnaście minut takiej aktywności równa się godzinie spaceru. Bo dla psa praca węchowa jest jak dla człowieka przeczytanie książki. To zresztą dziedzina, którą teraz najbardziej się interesuję.
Jesteś trenerem psów, nie bahawiorystą. Pracujesz z „trudnymi” psami?
Owszem, zgłaszają się do mnie ludzie, którzy mają psy lękliwe, reaktywne, agresywne – z takimi też chętnie pracuję. Moja działka to szkolenie psów, modyfikacja ich zachowań z użyciem różnych technik szkoleniowych. Kiedy mam do czynienia z psem z bardzo poważnymi problemami, konsultuję dany przypadek z weterynarzem-behawiorystą, i podejmujemy wspólnie decyzję, czy pies nie powinien przejść terapii farmakologicznej. Ale to bardzo rzadkie przypadki.
Jak wygląda taka praca?
Zazwyczaj u psów występują trzy problemy – lęk, agresja bądź reaktywność, a często ich przeróżne kombinacje. Często wynikają z braków socjalizacyjnych. Mają genezę w okresie dojrzewania psa, ale to także genetycznie przekazywane predyspozycje do pewnych zachowań. To jest praca stosunkowo żmudna i na tym polu ciężko o spektakularne rezultaty. To nie jest tak, że ludzie przychodzą do mnie, a ja daję im różową czy niebieską pastylkę, jak w „Matrixie”, i świat ich psa natychmiast się zmienia. Wymaga to wiele pracy ze strony właścicieli. Wiąże się też z kosztami. Często stwierdzają oni, że na psa takich pieniędzy nie będą wydawali. Ta praca w dużej mierze polega na edukacji ludzi. Praca nad agresywnym psem bardzo często jest już potrzebna do końca życia zwierzęcia. W moim szkoleniu zazwyczaj zaczynam od treningu posłuszeństwa, wdrożeniu ćwiczeń zwiększających skupienie na właścicielu oraz kontrolę emocji. Jeśli mam do czynienia z psem, który boi się innych czworonogów – powoli wprowadzam go w towarzystwo, zazwyczaj moich psów. I stopniowo uczę zachowania w sytuacjach stresowych, w coraz większych rozproszeniach.
Dwie główne gałęzie twojej działalności to „agility” i „obedience”. Na czym one polegają?
„Agility” to psi tor przeszkód – wyścig sprawnościowy z psem poprzez najróżniejsze przeszkody takie jak stacjonaty, tunele, slalom czy palisada. „Obedience” to sportowe posłuszeństwo. W najwyższej klasie jest tu dziesięć ćwiczeń, na przykład zostawanie, aportowanie, chodzenie przy nodze. Premiowana jest nie tylko dokładność wykonywanych ćwiczeń, ale też entuzjastyczne nastawienie do pracy. Są tam też elementy pracy węchowej.
Trzecia dziedzina, którą dotąd się zajmowałem, to szkolenie psów przewodników. We wrześniu oddałem ostatniego psa i na razie robię sobie od tego przerwę.
Czy zabawą w „agility” samemu można się zmęczyć?
Tak, i między innymi dlatego się tym zająłem. Przedtem dużo grałem w koszykówkę. Kiedy zdałem sobie sprawę, że zawodowo nic z tego nie wyjdzie, odrzuciłem to. Taki już jestem – jeżeli coś robię, to lubię móc się w tym mierzyć, konkurować i dzięki temu stale rozwijać. Szybko dowiedziałem się więc, że cała ta dyscyplina „agility” ma swoje mistrzostwa, kluby w całej Polsce i jest nazywane psim sportem, czyli jest to nadal sport. Tym razem za partnera miałem mieć nie człowieka, ale psa. I owszem, jest to prawdziwy sport. Wymaga nie tylko atletycznych właściwości przewodnika, ale też umiejętności takich jak refleks, koncentracja. To wielowymiarowy sprawdzian sprawności dla obojga – psa i człowieka.
Można powiedzieć, że jeśli ludzie, którzy posiadają psy i dbają o swoją kondycję, częściej niż na siłownię, powinni ruszać się ze swoimi czworonogami?
Absolutnie tak. Często ludzie ludzie biegają na siłownię, nie wiedząc, że u siebie w domu mają „narzędzie”, dzięki któremu, z obopólną korzyścią, mogą spełnić się w jakiejś dyscyplinie sportowej. Tych psich dyscyplin jest już co najmniej kilkanaście, więc naprawdę jest w czym wybierać.
Zdjęcia: Edyta Bartkiewicz