Wegetarianizm jako ideę można porównać do wyemancypowanej kobiety, która wyszła z kuchni i zaczęła robić karierę w wielkim świecie. Nie chodzi już tylko o zawartość michy, ale o wartości! Ludzie, którzy świadomie nie chcą jeść mięsa, zostali wysłani na ważny front w ideologicznej wojnie między konserwatyzmem a postępem. Jak do tego doszło? I dlaczego wegetarian i ich motywacje wciąż traktuje się często z kpiarską protekcjonalnością?
Pomysł na dietę bez mięsa jest tak stary jak sam człowiek. Niewiele młodsze są jego bardziej radykalne formy – weganizm (nie jemy żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego, czyli również jajek, mleka czy serów) czy frutarianizm (jemy tylko owoce i warzywa, ale tylko i wyłącznie takie, których zerwanie nie zabije rośliny). Są na świecie kultury, w których niejedzenie mięsa nie jest niczym niezwykłym – w ludnych bardzo Indiach na przykład 4 na 10 obywateli mięsa nigdy nie spożywa. Oczywiście wiąże się to też z faktem, że w wielu zakątkach globu dostęp do pokarmu mięsnego jest po prostu mocno utrudniony ze względów ekonomicznych.
Polska jest jednym z tych krajów, gdzie wegetarianizm postrzegany jest jako wielkomiejska ekstrawagancja. Nasze społeczeństwo wciąż odbija sobie kilka dekad mięsnego niedoboru w Polsce Ludowej, zwłaszcza że w tradycyjnej nadwiślańskiej kuchni aż roi się od przysmaków z wieprzowinką, drobiem czy dziczyzną. Obraz wege-ludzi uległ uniformizacji, a następnie spłaszczeniu, o czym najlepiej świadczy fakt, że umieszczono ich w jednej szufladce z lewakami, wyznawcami „filozofii gender” i innymi wywrotowcami jeżdżącymi po mieście na rowerze.
Wegetarianinem można żyć z wielu różnych powodów, które zasadniczo można podzielić na dwie grupy. W pierwszej, nie budzącej raczej kontrowersji, ludzie rezygnują z mięsa, ponieważ a) ze względów zdrowotnych nie mogą, b) w ogóle im nie smakuje, c) czują doń fizyczne obrzydzenie, d) uważają, że dieta bezmięsna jest korzystna dla organizmu etc. Druga grupa to powody czysto ideologiczne. Ogólnie rzecz biorąc, podstawą wegetarianizmu jako idei/stylu życia, jest pogląd, że jako ludzie nie powinniśmy krzywdzić i zabijać zwierząt, skoro wcale nie potrzebujemy ich mięsa do przeżycia.
Co jest złego?, głupiego?, a może szkodliwego w takim postawieniu sprawy? Doprawdy ciężko powiedzieć, a jednak zawsze znajdzie się powód, żeby wege-świra wyszydzić czy wyobcować. Większości z nas nie mieści się w głowie, żeby w imię jakiegokolwiek idei zmieniać coś tak świętego jak własny jadłospis. Może dlatego tak ciężko zaakceptować szlachetność takiej decyzji u innych. (W tym miejscu powinienem chyba poinformować, że sam jem i lubię mięso.)
Faktem jest, że – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – za autentycznymi ideowcami idzie tłumek naśladowców, w umysłach których koncepcja kulturowego manifestu w postaci niejedzenia schabowego jest bardzo sexy. Wegetarianizm jest dla nich modą w wersji zaangażowanej. Siła woli u takich egzemplarzy nie jest jednak zbyt duża. Niedawno w Wlk. Brytanii przeprowadzono badanie, które wykazało, że około 39 proc. tamtejszych zdeklarowanych jaroszy po spożyciu kilku piw lub drinków zdarza się sięgnąć po hamburgera lub kebab… Można założyć, że to właśnie ta część psuje wizerunek „prawdziwym” wegetarianom.
Myśląc o tym temacie wspominam swoją rozmowę z Anthonym Irelandem, amerykańskim koszykarzem, który na początku tego roku przyjechał grać do jednego z klubów naszej ekstraklasy. Mierzący całe 175 cm rozgrywający szybko dał się poznać w lidze jako niezły magik, ale również całkiem ciekawa osobowość. Ja w swoim dość obszernym wywiadzie chciałem zapytać go m.in. o jego wegetarianizm.
Musicie wiedzieć, że koszykarze – zwłaszcza ci zza oceanu – chwilę po wieczornym treningu są z reguły raczej ciężkimi rozmówcami. W tym wypadku było inaczej. Amerykanin, pochodzący z biedniejszych okolic stanu Connecticut, na dobrych kilka minut ze sportowca zmienił się w natchnionego aktywistę. „Kilka lat temu zrobiłem szeroki research na temat traktowania zwierząt przez wielkie koncerny spożywcze. Po tym, co zobaczyłem, zupełnie zmienił się mój światopogląd” – rozpoczął. Potem przekonywał mnie, że jedzenie mięsa źle wpływa nie tylko na ciało, ale również na duszę, ponieważ krzywdząc żywe stworzenia, naruszamy harmonię życia. Powinniśmy więc żyć w zgodzie z ziemią i żywić się tym, co nam daje (czyli roślinami). Nie musimy przy tym obawiać się o niedobór białka, ponieważ można je dostarczyć do organizmy na tysiąc innych sposobów.
Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu z pewnym sceptycyzmem, ale w końcu i podziwem. Gość wyraźnie wierzył w to, co mówił, a to jednak dość rzadki widok.
Aha, mówiąc o mięsie, konsekwentnie używał określenia „martwe ciało zwierzęcia”. Brrrr…
Na koniec zaproponował mi podesłanie przez Facebooka linków do dwóch filmów dokumentalnych, po obejrzeniu których postanowił na zawsze zrezygnować z jedzenia mięsa… tzn. ciałek zabitych zwierzaków. Przez dwie krótkie chwile wyobraziłem sobie najpierw, co mógłby przedstawiać taki film, a następnie jak wyglądałby ewentualnie mój późniejszy kulinarny świat bez kuraka, burgera czy kanapki z salami. Podziękowałem. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć – stwierdziłem.
I może w tym tkwi sedno?
No bo żyjemy niby w globalnej wiosce, a zdecydowanie bardziej niż ociekające krwią Aleppo interesują nas ceny benzyny, prognoza pogody na sylwestra, ewentualnie demonstracja KOD-u. Kupując przecenioną koszulę w Black Friday, guzik nas obchodzi, gdzie, kto i za jaką stawkę naszą szmatkę uszył. Szczegółów milej nie znać… A zresztą, co ja sam mogę zmienić?