Aktorka ze szwungiem w skrzydłach sięga po liczne wyzwania grając w światowych produkcjach. Podróżuje, poznaje rozmaitych twórców, rozpoczyna kolejne przygody zawodowe. Agnieszka Grochowska zna języki obce, aktorstwo ma własne.
Pozwól mi mówić o tobie jako o uczestniczce kina światowego. Jesteś aktorką, która gra w rozmaitych produkcjach na świecie. Czy to coś zmienia w twoim życiu?
Bardzo mi miło, że mnie tak umiejscowiłaś: na mapie świata.
Sama to zrobiłaś dzięki swoim działaniom.
W sumie na mapie świata jakoś pozostajemy, niezależnie od tego, czy gram w Polsce czy na przykład w Berlinie lub Londynie. Można powiedzieć, że światowa jestem tak samo w Warszawie, jak i w Berlinie. Ale, oczywiście, tak się jakoś złożyło, że pracuję od jakiegoś czasu za granicą. Świadomie czy podświadomie, zawsze dążyłam do tego, by otrzymywać interesujące propozycje i ciekawe teksty, było mi jednak wszystko jedno, czy będę realizowała je w Łomży czy w Paryżu. Otwarcie się na zagraniczne projekty nie było pomysłem na emigrację czy jakąś karierę, tylko po prostu na to, by cały czas znajdować się w jakimś cudownym pędzie. To nie jest praca, to niesamowita pasja, przygoda i totalny fun! To też ryzyko. A jedyny chyba plan, jaki mam i jaki od czasu do czasu udaje mi się zrealizować, to to, by adrenalina napędzała mnie, jak długo „pociągnę”.
Powiedziałaś: ryzyko. Jeżeli operujemy określonymi narzędziami właściwymi nam z racji urodzenia – myślę o języku, o pracy w nim nad rodzimymi projektami, z rodzimymi twórcami – to to ryzyko możesz w jakiś sposób niwelować. A kiedy idziesz na zderzenie czołowe na przykład z Tomem Hardym, naprawdę masz wpływ na to, jaki będzie efekt końcowy?
Nigdy nie masz. Z Tomem Hardym zagrałam w filmie „System”, jego angielski tytuł to „Child 44” [ekranizacja powieści Toma Roba Smitha „Child 44”, amerykański film z 2015 r., reż. Daniel Espinosa – przyp. M.J.]. Film zrealizowany za miliony dolarów, co oznacza, że sceny mogły być kręcone dosyć szczegółowo, z użyciem wielu kamer, a na trwającą dwie minuty scenę, którą graliśmy z Tomem, nie mieliśmy dwóch godzin, tylko dwanaście. I to jest ekstra. Totalna przygoda – coś w rodzaju warsztatów z Tomem Hardym! Spędzić z nim cały dzień – to rzecz niebagatelna. Będąc na planie przechodzisz różne etapy. Hierarchia jest tam bardzo klarowna – tak przynajmniej było w przypadku tego wysokobudżetowego filmu: najpierw przychodzą statyści, potem jacyś aktorzy, potem inni aktorzy, a wszyscy czekają na Toma, aż on wejdzie na plan… Wtedy odbyło się to beż żadnej próby, bez przegadania tekstu i odegrania sceny. Po prostu nagle: kamera! akcja! poszła! – i masz grać. Pojawiła się u mnie taka myśl: no, dobra, a jeżeli ja po prostu nie zrozumiem, co on mówi, nie załapię, gdzie kończy się jego kwestia? Przecież nigdy właściwie nie słyszałam na żywo jego głosu! Potworna adrenalina. Potem się w to wdrażasz, nagle przestajesz się bać, widzisz, że jesteś w stanie się w tym odnaleźć, że masz jakąś przestrzeń – też jako artysta – którą jesteś w stanie wypełnić. Jest to rodzaj totalnej satysfakcji. Chodzi o coś, co w moim przypadku działa: gdy spotykam partnera – wspaniałego, a do tego jeszcze hojnego, który się dzieli, który nie jest zamknięty, który nie ma idei grania wyłącznie dla samego grania, tylko się kontaktuje ze mną, to zaczynam lepiej grać! To jak z rozmową, ze spotkaniem – siedzisz z kimś, wypijasz kawę, ale jakoś to się nie klei, a z kimś innym cztery godziny miną jak z bicza strzelił i będziesz marzyć, żeby niedługo znów się spotkać. W tej pracy jest tak samo. Staram się tak pracować: w zaangażowaniu, ciekawości tej drugiej strony – głównie jej. Może wynika to stąd, że parę lat już to robię, nie wiem, ze dwadzieścia? …Boże! To straszne!
Początkowo o tym właśnie chciałam z tobą rozmawiać – o upływie czasu, o tym, jak on wpływa na twoje aktorstwo, na twą kobiecość w zawodzie, ale… zamiar ten porzuciłam, gdy spotkałam cię w garderobie.
Traktuję to jako wielki komplement.
Najnowszy film z twoim udziałem – „Moja gwiazda. Teen Spirit”, również światowa produkcja[od 5 lipca w kinach – przyp. M.J. ], dawał mi prawo stawiać ci te wszystkie pytania, bo zagrałaś tam matkę.
Dodajmy: matkę siedemnastolatki! Wyznam ci, że czasem chciałabym wiedzieć, kim jestem. Chyba im dłużej się pracuje w zawodzie, tym mocniej to pytanie się zarysowuje – dlatego, że sięgasz po kolejne rzeczy, zmieniasz się jako człowiek, inne aspekty stają się dla ciebie istotne. A w ogóle jest dosyć ciekawe to, że grając po angielsku czy niemiecku jest się innym człowiekiem. Wróciłam teraz z Zurychu, gdzie zagrałam w filmie fabularnym…
W niemieckojęzycznych filmach często grywałaś na początku swojej kariery.
Z niemieckim jest inaczej – właściwie to taki bonusowy język. Angielski jest czymś innym – większość ludzi go zna, twój akcent podlega ocenie, stoją też za tym pewne kompleksy i rozważania, czy trzeba się tego języka jeszcze poduczyć czy nie. W ubiegłym roku spędziłam w Rzymie dwa i pół miesiąca, potem w Alpach miesiąc, bo tam kręcony był serial „Sanktuarium zła”, który oglądać można teraz w Canal+. Miałam około 40 dni zdjęciowych – to długotrwała przygoda, obliczona na parę miesięcy. Miałam wrażenie, że zaczynam od zera. Zawsze mówiąc po angielsku – na przykład będąc gdzieś na wakacjach – czułam, że coś się robi ze mną dziwnego: jestem innym człowiekiem.
Według Goethego, ile znasz języków, tyle razy jesteś człowiekiem.
Inny masz tembr głosu, choćby z tak prostego powodu, że ten dźwięk fizycznie inaczej się rozchodzi. Amerykański bierze się z głębi. Jeśli zaczniesz ćwiczyć konkretne mięśnie, to będziesz lepiej mówić po angielsku z amerykańskim akcentem –tylko dlatego, że ćwiczysz mięśnie, których normalnie nie używasz. Nagle zaczynasz mówić dużo głębiej, innym głosem, ale też inaczej trochę myślisz, bo inaczej się to wszystko formułuje. W związku z tym zaczęłam eksplorować coś takiego: grając psychiatrę po Harvardzie, Polkę, powinnam chyba zacząć od pytania, jaka jest moja osobowość, gdy mówię po angielsku – osobowość moja jako Agnieszki, nie jako kreowanej przeze mnie postaci. Nie mam jeszcze odpowiedzi, to coś dziwnego, nie da się tego tak do końca zamknąć w ramy, ale ten proces, którego mogę doświadczyć, jest fascynujący. Bardzo się cieszę, że w moim wieku, po różnych i wieloletnich doświadczeniach, w kinie i teatrze, nagle mogę zacząć robić coś zupełnie od początku. I jednocześnie już z odwagą oraz spokojem o to, że mam narzędzia, które skądś wyniosłam i które może uda się wykorzystać.
Ujarzmiony strach?
Tak! Albo strach, o którym wiem, że w końcu się zamieni w adrenalinę lub w chęć, by się tym w ogóle zajmować. Strach jest przecież nieodłącznym elementem życia. To moje nowe doświadczenie jest na pewno przełamaniem czegoś. Spędziłam dwa miesiące w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie! Gdybym miała wymienić miejsca, gdzie chciałabym kręcić filmy, to Rzym jest bez wątpienia w pierwszej trójce. Trudno tam było odpocząć, bo po zdjęciach człowieka wynosiło w miasto. Zdarzyło się wiele różnych przygód. Potem spędziłam tam też dużo czasu z dziećmi, podróżuję z nimi, to dla nas cudowny czas – mogę im pokazać takie miejsca, w dodatku gdy są jeszcze bardzo małe. I to dla mnie też ważne.
Pokazać im, że można być częścią takiego świata?
Tak, i że można tam po prostu chodzić do pracy, mieszkać tam dwa miesiące i pracować. Można „w międzyczasie” pójść na zdjęcia próbne do Sorrentino… To są przygody, naprawdę fajne, dziwnym trafem jesteś przez chwilę w jakimś niesamowitym świecie, z niesamowitą architekturą i historią, czujesz się, jak u siebie w tym miejscu, które liczy 2000 lat, ma wszystko, a ty jesteś częścią tej kultury – jako człowiek, istota ludzka, nie aktorka! Niesamowite chwile spędziłam na przykład z Matthew Medine, w studiu, w garderobach, podczas make up’u – żartowaliśmy, rozmawialiśmy. Jest on niezwykłą osobą, i te jego role w „Ptaśku” czy w „Full Metal Jacket”… A jeszcze to, że jest Amerykaninem – gdy słuchasz historii tych ludzi, to Ameryka, ta wielka Ameryka, jest bardzo ciekawa. Z biografii i przygód dojrzałego aktora, który zagrał ileś ról, można film nakręcić! Niewiarygodne, super ciekawe historie. Przez chwilę możesz być koleżanką kogoś takiego w pracy, jesteś traktowana serio, nawiązywany jest z tobą dialog.
Coś się też musiało dokonać w umysłach młodych ludzi w Polsce, skoro pojawia się w nich poczucie, że są obywatelami świata. Spotkałam kiedyś Rafała Zawieruchę [na długo przed angażem w filmie Quentina Tarantino „Pewnego razu… w Hollywood” – przyp. M.J.], on wówczas bez kompleksów powiedział, że owszem, chciałby dostać Oscara. Dlaczego nie? Takie myślenie o sobie – szerzej i bez kompleksu – jest uwalniające. Kiedy ciebie teraz słucham, to myślę, że ten sposób myślenia jest do tego stopnia uwalniający, iż jesteś w stanie wziąć na barki nie tylko dotychczasowe doświadczenia, ale też kolejne, zupełnie inne.
Wyznam, że zazdroszczę Rafałowi – on jest jednak młodszy ode mnie –że w swoim życiu zaznał tego wcześniej. Ja do pewnych rzeczy też doszłam – do określonego sposobu myślenia o sobie, do jakiejś odwagi.
Lub do wyobraźni.
To wszystko się jakoś zbalansowało… I teraz nie ma żalu, że to się nie zdarzyło wcześniej – rozumiem, że to po prostu jest rodzaj drogi, którą musisz przejść. Jeżeli czegoś nie jesteś w stanie zrobić, to dlatego, że nie jesteś gotowy… Wierzę, że te wszystkie etapy są po coś. Pewnie inaczej rozmawiałabym z tobą dziesięć lat temu.
Inaczej ze mną rozmawiałaś 10 lat temu.
Otóż to. Gdy rozmawiam z Maćkiem Musiałem, a on jest jeszcze młodszy od Rafała, czy z Zosią Wichłacz i Michaliną Olszańską, to patrzę na nich z taką radością! Oni mają już zupełnie inne spojrzenie. Otwierają okno i lecą! To jest ekstra. To też pocieszające, znaczy, że coś dobrego się tutaj działo, coś przez te lata było tu w porządku, do tego stopnia, że dało tym dwudziestokilkulatkom poczucie, że oni są ok, że do Berlina, Paryża, Nowego Jorku mają tak samo blisko, jak dokądkolwiek indziej. To znaczy, że mają dobrą podstawę, że coś się udało – tak bym to określiła.
Wróćmy do ciebie i zdjęć próbnych do filmu Sorrentino… Opowiedz o tej szansie. Chodziło o „Onych”? [„Oni” – najnowszy film twórcy „Wielkiego piękna”, zagrała w nim Kasia Smutniak – przyp. M.J.]
Nie, o serial „Młody papież” [serial „The New Pope”, kontynuacja „Młodego papieża” – przyp. M.J.]. Trudno o tym mówić. Dziwne uczucie, gdy już wiesz, że jesteś na jakiejś liście tak bardzo blisko… Nagrałam zdjęcia próbne w Warszawie, potem wróciłam do Rzymu i mnie olśniło: jestem przecież w Rzymie! Okazało się, że biuro tych, dla których nagrywałam zdjęcia próbne w Polsce, by im je wysłać, znajduje się 800 metrów od mojego rzymskiego mieszkania. Przyszłam i nagrałam to wszystko jeszcze raz – z Sorrentino się jednak nie widziałam, niestety. Dajesz z siebie maksimum, potem oni dzwonią i mówią, że się wszystko bardzo podobało, ale są tam jeszcze inni, wiadomo, taka zawężona już grupa. I tak się zastanawiasz… Do tej roli może zostać zaproszona dosłownie każda aktorka na świecie, ponieważ on może wybrać KAŻDĄ AKTORKĘ NA ŚWIECIE! Możliwości ma zatem ogrom. Ale ten moment, w którym dzwonią właśnie do ciebie i pytają, czy masz wolne terminy wówczas, gdy będą kręcić… Nie może zaistnieć taka sytuacja, że Paolo się zdecyduje, a ty powiesz: sorry, coś innego wówczas robię. Oczywiście byłam gotowa! Wszystko kończy się jednak tak, że twoje wolne terminy nie są już potrzebne, ale niesamowity jest ten moment, w którym sobie myślisz: Jezu, to w ogóle jest możliwe, by się tam znaleźć! A może stworzyłaby się ta przestrzeń, w której mogłabym być p a r t n e r e m w tej rozmowie? Sorrentino jest mi też wybitnie bliski, zatem znalezienie się w tej jego niesamowitej wizji było cudem i fantastycznie byłoby z nim pracować. No, cóż… Problem polega też na tym, że scena, którą miałam do zagrania, scena na pięć stron (nic więcej nie mogę powiedzieć), to jedna z lepszych, jakie czytałam w życiu. Nawet jeśli poza tą kilkuminutową sceną nie masz już nic więcej do zagrania w całym serialu, to jesteś w stanie zrobić w niej naprawdę bardzo dużo i jako aktor pokazać wszystko, co masz do pokazania. To niesamowite, że ktoś jest w stanie dać ci taki materiał.
Wystarczy odrobina empatii, by rozumieć, o jakiej stracie opowiadasz…
Wszystko jest po coś. Wiadomo na przykład, że warto się jeszcze pouczyć angielskiego, a może i włoskiego lub francuskiego? Zaczęłam myśleć w ten sposób. Chodzi o to, by pewne rzeczy prowokować. Ostatnio, w związku z tym, że moi synowie rozpoczęli naukę francuskiego (jeden w szkole, drugi w przedszkolu), przyszło mi do głowy, że chyba powinnam się uczyć wraz z nimi. Mam poczucie, że w ten sposób otwierają się pewne możliwości. Tak jak z moim niemieckim – zdawałam z niego maturę, dwadzieścia lat nie mówiłam w tym języku (była we mnie jakaś niechęć), ale jestem w stanie samodzielnie przeczytać scenariusz i grać po niemiecku – to dla mnie żaden problem. Korzyści, które wynikły z tego, że po czterech latach szkoły po prostu tym językiem władam, są bardzo duże – zagrałam w wielu różnych niemieckich filmach. Pomyślałam zatem, że gdy sprowokuję rzeczywistość i zacznę uczyć się francuskiego, to cholera wie, co z tego będzie. I ja rozumuję dziś w takich kategoriach: robisz coś, zaczynasz jakiś temat i on się być może spuentuje. Gdy siedzisz w domu i nigdzie nie wychodzisz, to nikogo nie spotkasz. A wychodzisz z domu, idziesz ulicą – dziwnym trafem zawsze coś się ciekawego wydarza.
Co może przynieść najnowszy film ze świata z twoim udziałem? Spotkałaś się z Rebecą Hall na planie „Mojej gwiazdy. Teen Spirit”?
Nie spotkałam się z nią.
Ale za to jaką masz w tej opowieści córkę!
Córkę mam ekstra! To jest wielce niesprawiedliwe: Elle Fanning skończyła w tym roku dopiero 21 lat – właściwie dopiero od kwietnia może pić alkohol – a zagrała z całym światem! Film jest o tym, że młoda, siedemnastoletnia dziewczyna chce się wyrwać z zapyziałego świata, który reprezentuję między innymi ja.
Zagrałaś to sugestywnie?
Bardzo! Ona bierze udział w talent show, śpiewa i chce śpiewać – to jej marzenia. Fabuła, którą już skądś znamy, trudno się spodziewać zaskoczeń. I teraz pojawia się Max Minghella, debiutujący reżyser, którego państwo na pewno znają z „Opowieści podręcznej” – zagrał w tym serialu kierowcę Nicka.
Jest aktorem, ale zapragnął reżyserii.
Tak. Jest też synem wspaniałego ojca, reżysera Anthony’ego Minghelli [autora m.in. „Angielskiego pacjenta” i „Utalentowanego pana Ripleya” – przyp. M.J.].Darzy on niesamowitą wprost miłością muzykę pop, którą się od niego trochę zaraziłam. Producentem filmu jest Fred Berger, który zrobił „La La Land”. Za muzykę w „Mojej gwieździe. Teen Spirit” odpowiadają ci sami ludzie co w tamtym filmie. A zatem mamy miłość do muzyki, ¾ budżetu wydane zostaje na prawa do piosenek i jest Elle, która śpiewa tak genialnie, że mogłaby być piosenkarką…
Naprawdę tak świetnie śpiewa?
To jakiś kompletny odjazd! Również kolejna niesprawiedliwa rzecz! Zatem powstał film młodzieżowy, lekki, dobry na wakacje, który ma też coś bardzo szczególnego. Elle Fanning jest całkowicie wiarygodna! Gdy śpiewa ostatnią piosenkę i wygrywa w tym talent show…
Spoilerujesz?
To wiadomo od początku, jest o tym chyba już w opisie filmu. Wiadomo, że musi wygrać, do cholery, ale i tak masz ciarki! Ona to jakoś unosi. Przez pół roku pobierała lekcje tańca, uczyła się śpiewu, jest Amerykanką, więc nauczyła się mówić z brytyjskim akcentem, w Los Angeles uczyła się też mówić po polsku. Gdy w Toronto pytali ją, co jest najtrudniejsze, odpowiedziała, że owszem, trudne jest połączenie tych trzech rzeczy: tańca, śpiewu i brytyjskiego akcentu, ale nic to w obliczu nauki polskiego. Ta dziewczyna ma wybitny słuch. Fred Berger, producent „La La Land”, człowiek młodszy ode mnie o dwa lata, ma obecnie w produkcji 14 filmów. Był na scenie odebrać Oscara [ostatecznie statuetkę otrzymał w 2017 r. film Barry’ego Jenkinsa “Moonlight” – przyp. M.J.], wprawdzie się pomylili, ale jednak za “La La Land” stoi gigantyczny sukces. I teraz robimy razem film, siedzimy gdzieś pod Londynem i w Londynie, oni wszyscy są jak koledzy, świetnie się razem bawimy. Mam wrażenie, że to jakiś dziwny niskobudżetowy film robiony przez bardzo ciekawych młodych ludzi z ogromnymi sukcesami, a ja jestem częścią tego świata. Można przez chwilę poczuć się dobrze.
Wspomniałaś „La La Land”, który jest według mnie filmem o marzycielach. Żeby sięgnąć po te wszystkie przygody w świecie kina, o których opowiadasz, trzeba je sobie chyba jakoś wcześniej wymarzyć. Jesteś marzycielką?
To bardzo ciekawe. Chyba zaczynam nią być! Często bywa tak, że gdy spytasz aktora, co chciałby zagrać, to pojawia się problem z nazwaniem tego. Teraz zaczęłam to robić –nazywać. Ja zawsze tak nieśmiało: może nie ja, może ktoś inny… Chciałabym to zagrać i być może nawet mam trochę siły na to, ale nic się nie stanie, gdy sobie tak tu posiedzę. Bo co będzie, gdy ktoś mi coś zaproponuje, a mnie się nie uda i on będzie tego wyboru żałował? Jest z pewnością szereg reżyserów, którzy nie mają ochoty ze mną pracować i nigdy pracować nie będą – sądzę, że nawet możemy się ze sobą bez problemu kolegować! – ale są też tacy, i wiem to z różnych doświadczeń, z którymi, jak z Maxem Minghellą, dogaduję się w ćwierć sekundy! Gdy się z kimś tak dogadujesz na poziomie aktor – reżyser i jest między wami taki rodzaj chemii czy akceptacja tego, co robisz, to ty – ja przynajmniej zaliczam się do tego typu aktorów – rozpływasz się w tej akceptacji, kwitniesz. Czujesz się bezpieczny i akceptowany, więc dajesz z siebie jeszcze więcej. Trzeba głośno mówić, czego się chce, ale też trzeba uważać, co się mówi i czego się chce, bo to się spełnia, naprawdę.
Dariusz Gajewski, któremu zaufałaś jako reżyserowi, stał się twoim partnerem życiowym, mężem. Jak w wymiarze zawodowym waszego małżeństwa oraz życia domowego rezonują te wszystkie wyzwania, po które tak odważnie sięgasz?
Na szczęście “robimy w tym samym”, więc to zrozumiałe, że głębokie porozumienie w pracy sprawia, że ja się w niej nie męczę i nie cierpię. Darek dobrze wie, jak wiele mu zawdzięczam – prawdopodobnie najwięcej. Ktoś, kto jest ci tak bliski, z kim się tak dobrze znasz i kto cię tak rozumie, daje ci bezgraniczną wolność jako artyście. To podejście do pracy, jakie mam dziś, zrodziło się, gdy pracowaliśmy razem nad filmem „Obce niebo” – poczułam, że tak chcę, nie chcę się trzymać żadnej poręczy, chcę wyskoczyć! To ma oczywiście swoje konsekwencje, bo emocje potrafią człowieka zjeść lub nadciągają jak tsunami i nie wiadomo, co z nimi zrobić. Ale pragnę tego, czego wtedy tam zaznałam. Wszystko zgrało się z niesamowitym talentem Darka. To niezwykłe, gdy ktoś stwarza ci przestrzeń, w której sam do czegoś dochodzisz – nie da się wszak zrobić tego za ciebie, otwierając ci oczy i pokazując palcem. Reżyser, który cię zna, może ci na coś pozwolić, dać ci jakiś rodzaj wolności, może spowodować, że ty sam zaczynasz coś widzieć. Film „Obce niebo” zmienił wszystko w moim życiu artystycznym, zawodowym. Tylko takich wyzwań teraz szukam.
fot.: Monika Szałek