W ciągu lata przez wyspę na stałe zamieszkaną przez ok. 10 tys. ludzi przewijają się setki tysięcy turystów. Stolica wyspy – Chora, zwana też Mykonos, dosłownie pęka wtedy w szwach. Ulice wypełniają się wielobarwnym, kosmopolitycznym tłumem, mimo że wyspa wcale do tanich nie należy, a wręcz uchodzi za najdroższą spośród wszystkich Cyklad. Aż trudno uwierzyć, że przed wieloma wiekami rezydowali tu służący mieszkańców Delos.
Przystaję przy Kato Milli, leżących na niewielkim wzgórzu charakterystycznych młynach wiatrowych. Stąd widzę Alefkandrę, czyli „Małą Wenecję” – dzielnicę nazwaną tak od wysokich domów w stylu weneckim z arkadami dochodzącymi do wody i kolorowymi balkonami. Chwilę później zagłębiam się w labiryncie uliczek ciągnących się wzdłuż bielonych domów. Mijam modne butiki, galerie, sklepiki, bary i restauracje. I gubię się nie raz. Przez przypadek trafiam do najstarszej na wyspie piekarni Yoras, gdzie nadal używa się tradycyjnego pieca opiekanego drewnem. W nim tkwi sekret doskonałych wypieków. Wreszcie trafiam do dzielnicy Kastro, która dała początek obecnemu miastu Mykonos. To tutaj w średniowieczu stała ufortyfikowana wieża nad jednym z wejść do zamku, a obecnie piękny kościół Paraportiani stanowiący kompleks pięciu kościołów o imponujących plastycznych kształtach. Robię kilka zdjęć i odwiedzam pobliskie Muzeum Folkloru, mieszczące się w dawnym dwupiętrowym domu kapitana. Mam szczęście spotkać byłą kustosz muzeum, która opowiada mi o legendach związanych z wyspą. A tych jest sporo! Podoba mi się ta związana z Trzema Studniami, które znajdują się w centrum miasta. Ponoć niegdyś było to jedno z najlepszych miejsc, żeby się pokazać i spotkać ewentualny obiekt westchnień. Lokalna legenda mówi, że jeśli przybyłemu na wyspę zaoferowano wodę z pierwszej studni, oznaczało to, że mieszkańcy go polubili. Jeśli z drugiej – został zaakceptowany przez społeczność, która pragnęła ożenić go z mieszkanką Mykonos, by nigdy nie opuścił wyspy. Zaoferowanie wody z trzeciej studni wyrażało pogardę i wskazywało, że przybyły powinien jak najszybciej wyjechać. Bezdyskusyjnie.
Z Antonisem, moim przewodnikiem, spotykam się w Cine Manto – kinie na świeżym powietrzu mieszczącym się w cudnym ogrodzie. Wieczorem wyświetlane są filmy, a w ciągu dnia można tu wpaść na kawę lub przekąskę i znaleźć wytchnienie od upału. Niemal od razu mój wzrok przykuwają wiszące na murach kolorowe obrazy. Dowiaduję się, że to prace Luisa Orozco – mykońskiego malarza meksykańskiego pochodzenia. Antonis tłumaczy, że to taki lokalny celebryta. Przekonuję się o tym parę chwil później, gdy zjawia się sam artysta, wywołując wśród obecnych poruszenie. Od zawsze wzbudzał w mieszkańcach ciekawość. Wszak to on, będąc pod wpływem książki „Kolos z Maroussi” Henry’ego Millera, pożyczył pieniądze i podążył za przyjaciółmi na Mykonos. Wyspa go oczarowała i stała się jego domem. Dlaczego został? – Z powodu kobiety, która ostatecznie mnie nie chciała i tutejszego światła, idealnego dla malarza – tłumaczy. – Nigdy nie żałowałem swojej decyzji. Dostajesz to, na co się ośmielisz. Ryzykowałem i przetrwałem, miałem szczęście.
Ryzykuję i ja, następnego poranka, wiedząc, że morze jest wzburzone. Chcąc mnie uchronić przed chorobą morską (a o taką w drodze na Delos nietrudno), personel hotelu nakazuje mi wypicie do śniadania shota raki. I o dziwo to skutkuje. Na małą niezamieszkaną wyspę, stanowiącą jedno z najważniejszych stanowisk archeologicznych w Grecji, docieram bez szwanku. Antonis, wyglądający dziś jak Indiana Jones, zabiera mnie na wycieczkę po tym niezwykłym starożytnym mieście. W trakcie spaceru zwracam uwagę na osobliwe symbole zdobiące mury. Mój kompan tłumaczy, że penisy stanowiły drogowskazy do domów uciech, ale i miały na celu odstraszyć włamywaczy. Mądrzejsza o nowe informacje, robię sobie zdjęcie z lwami (ponoć ma mi to przynieść szczęście), oglądam posąg ekshibicjonisty w muzeum, a następnie wspinam się z Antonisem na szczyt góry Kynthos, z której Zeus obserwował narodziny swoich dzieci – Artemidy i Apolla. A następnie dowiaduję się, że za kwadrans nasz statek odpływa. Indiana puszcza się pędem, zostawiając mnie daleko w tyle. – Dawaj, bo nie zdążymy! – krzyczy. Dla niego ten sprint to pestka, kiedyś uprawiał bieganie, którego ja nie znoszę. Wyprzedzają mnie nawet ludzie w japonkach. Spocona i bez tchu w ostatniej chwili wsiadam na statek. Antonis na wszelki wypadek się nie odzywa.
Do słynnego klubu Jackie O’ przy legendarnej plaży Super Paradise docieramy w samą porę – na występy drag queens. Mimo wczesnej godziny, sporo tu ludzi. I wszyscy się świetnie bawią, bo „dziewczyny” wiedzą, jak radzić sobie z publicznością. Zostałabym dłużej, ale chcę zobaczyć zachód słońca na plaży Agios Ioannis. Tu znajduje się tawerna The Hippie Fish, gdzie kręcono film „Shirley Valentine”. Podobnie jak bohaterka, wypijam kieliszek wina, siedząc przy stoliku najbliżej morza, ale nie zostaję do późna. Antonis już szykuje kolejną zmianę scenerii. Dwie godziny później stwierdzam, że Mykonos zasłużenie nosi miano najbardziej kosmopolitycznej wyspy Cyklad. Bawią się tu ludzie z całego świata, różnego pochodzenia, statusu i orientacji. To wyspa, która posiada największe zaplecze klubów dla gejów w Grecji. Sławy takich miejsc jak plaże Paradise i Super Paradise nie można kwestionować. Ale i w Chorze jest wiele miejsc, w których można zaszaleć. Dajemy się wciągnąć w wir nocnego życia. Czujemy się jak byki puszczone wolno ulicami miasta podczas Pampeluny. Mam wrażenie, że biorę udział w teledysku. Meltemi, silny północny wiatr daje o sobie znać i nieznośnie burzy mi włosy. W powietrzu czuję zapach perfum, jedzenia i marihuany. Centrum Chory tętni życiem, choć bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „buzuje”. W drodze do kolejnego baru mijamy kroczące na wysokich obcasach dziewczęta, które chichoczą, przyglądając się przystojnym facetom. Niemal wszyscy ubrani są w białe obcisłe koszulki. Momentami nie jestem pewna ich orientacji. Ale czy to ważne? Jest późna noc. Podnoszę głowę do góry, ale nie widzę gwiazd. Wszystkie kroczą główną ulicą.