Marek Napiórkowski to najbardziej popularny gitarzysta jazzowy w kraju, ale także pedagog, radiowiec i kompozytor muzyki do filmów oraz spektakli teatralnych. Swoją pozycję na scenie jazzowej buduje już od równo trzech dekad. W ostatnich latach kładzie największy nacisk na projekty autorskie, a premiera najnowszej płyty „Hipokamp” stała się pretekstem do rozmowy na łamach Anywhere.pl.
Twój starszy kolega po fachu Keith Richards powiedział kiedyś, że kobiet i gitarzystów o wiek się nie pyta i wieku im się nie wypomina, ale jednak ten rok jest w pewien sposób wyjątkowy dla ciebie. Lada dzień, skończysz 50 lat, a łączy się to z 30-leciem twojej pracy artystycznej. To dla ciebie ważny rok czy raczej podchodzisz do tego z dystansem?
Kompletnie staram się przejść z dystansem obok tego, że ktoś obliczył moje przebywanie na scenie i wyszło 30 lat.
Jest to sporo. No może nie dla Keitha Richardsa, bo to lekko ponad połowa stażu Stones’ów…
Ja się lepiej prowadzę.
…ale z drugiej strony 30 lat to dużo więcej niż trwały kariery Jimiego Hendrixa czy Charliego Parkera. W jakim właściwie momencie swojej muzycznej drogi jesteś? Czujesz, że się rozpędzasz z autorskimi projektami czy patrzysz na wszystko z góry i robisz dziś tylko to co chcesz, to na co masz ochotę?
Najlepiej byłoby zacytować Urszulę Dudziak i powiedzieć „ja się dopiero rozkręcam”, ale tyle energii co ma Ula, to nikt nie ma. Ząb czasu gryzie, a za parę dni ugryzie mnie dotkliwie. Teraz zajmuję się głównie moimi projektami autorskimi. Co prawda zawsze miałem własne projekty, nawet kiedy grałem w innych zespołach i znajdowałem dużo radości w graniu z innymi artystami, jednak od kilku lat dominanta jest zdecydowanie na moich działaniach autorskich.
I tak jest też fonograficznie, bo niemal co roku nagrywasz kolejne płyty sygnowane własnym nazwiskiem. Na rynku właśnie ukazuje się twój kolejny album, o ciekawym tytule. Rozumiem, że z Kubą Sienkiewiczem z Elektrycznych Gitar nie łączy cię tylko granie na elektrycznej gitarze, ale też zamiłowanie do neurologii, bo płytę zatytułowałeś „Hipokamp”. Co to jest hipokamp?
Niegodzien jam ran doktora Sienkiewicza całować, jeśli chodzi o wiedzę na tematy neurologiczne… Hipokamp poza tym, że to tytuł nowej płyty, to także nazwa dwóch małych części mózgu, które wyglądają jak koniki morskie. Notabene, koniki morskie też trochę przysłużyły się do nazwy albumu, bo przypominają mi czas wakacji i beztroski, kiedy byłem w Brazylii i pływałem łódką po malowniczym jeziorze, a pod powierzchnią wody stały właśnie takie małe zwierzaki… Wracając do meritum – hipokamp w mózgu odpowiada za przenoszenie informacji z pamięci krótkotrwałej do pamięci długotrwałej. To fascynujący organ. Dlaczego pamiętam dziś jak w czasach licealnych przydarzyło mi się coś zupełnie błahego, coś co nie było wzmocnione emocjonalnie, a z drugiej strony, w tym samym liceum zdawałem maturę z historii i dziś ni w ząb nie pamiętam królów po kolei? Co sprawia, że pewne rzeczy przenosimy do pamięci długotrwałej? Mózg jest niezgłębionym tematem, wciąż niewiele wiemy o procesach elektryczno-chemicznych, które decydują o, tak wysublimowanych zdawałoby się, uczuciach, które żywimy i o tym wszystkim co myślimy. Moja nowa płyta ma dosyć tajemniczy charakter i stąd konotacja z mózgiem. To działanie hipokampu można też przedstawić jako analogię do tego czym ja się zajmuję – mam na myśli improwizację, tę ulotność improwizacji. Każda kolejna wersja danego utworu jest inna, tak na koncercie, jak i w studiu. Właśnie po to się nagrywa płyty, żeby improwizację przenieść do tej trwałej pamięci.
Nie improwizujesz sam, ale z muzykami bez których ta płyta by nie powstała. Kogo zaprosiłeś do projektu „Hipokamp”?
Zaprosiłem znakomitych kolegów i udało nam się razem wytworzyć coś, co jest kluczem do całej mojej działalności, bo ja szukam w muzyce interakcji. Nie wyobrażam sobie siebie jako człowieka, który posiadł jakieś umiejętności wirtuozerskie i co wieczór wychodzi na scenę, by tylko nimi epatować, wywijać palcami i jeszcze nie daj Boże grać ciągle to samo ku uciesze pryszczatych kolegów. (śmiech) To akurat mnie nie kręci. Dla mnie najważniejsza jest interakcja. W zespole może się wszystko przydarzyć, próbujemy zareagować na to co gra ktoś inny, próbujemy prowokować się do innego myślenia muzycznego. Bazą tego składu jest trio hammondowe. Tyle że to trio hammondowe, w którym nie ma organów hammonda. Jan Smoczyński zamiast nich ma ze sobą syntezatory analogowe.
Czyli jest mocno obstawiony instrumentami.
Jest, wygląda jak Jean Michel Jarre, ale robi coś kompletnie innego. Jego syntezatory charakteryzują się tym, że ich barw nie zmienia się przy użyciu jednego guziczka. Tam się kręci gałą, nastawia się oscylatory, filtry i jeżeli ktoś potrafi to obsługiwać, a Jankowi to się pięknie udaje, to można wytworzyć organiczny, naturalny dźwięk, który nie kojarzy się z muzyką elektroniczną. Dlaczego zatem trio hammondowe? Bo Jan, tak jak na organach, realizuje też partię basu, tyle że ma do tego specjalny instrument.
Czyli zaoszczędziłeś na basiście, Jan Smoczyński dwoi się i troi na tej płycie, ale jest też rozszerzony zestaw perkusyjny.
Na perkusji gra Paweł Dobrowolski, ale chciałem zaprosić jeszcze kogoś kto będzie potrafił dodać etnicznego vibe’u i korzennego klimatu na instrumentach perkusyjnych. Takim kimś jest Brazylijczyk Luis Ribeiro, który – bez względu na to co ja napiszę w kompozycjach – zawsze doda trochę Brazylii. I jeszcze w dwóch utworach gra kosmita zupełny, Adam Pierończyk.
Saksofonista, z którym współpracowałeś już przy okazji autorskich projektów, widać, że mu ufasz.
Faktycznie grałem już z Adamem Pierończykiem i z Pawłem Dobrowolskim, ale mam poczucie, że znów zrobiliśmy coś innego. Zawsze staram się opowiadać tę samą historię swoim głosem, ale opakowywać ją w różne formy. Tutaj opakowanie jest inne, co mnie bardzo cieszy. Zaraz ruszamy z trasą, a na niej muzyka będzie ewoluować, tym bardziej że będzie z nami artysta, którego nie ma na płycie – Mino Cinelu.
Czyli gwiazda niespodzianka.
Tak, jak czyta się jego biografię w Wikipedii i z kim on grał…
Łatwiej powiedzieć chyba z kim nie grał…
Tak. Mino występował z gigantami od Dizzy’ego Gillespiego przez Milesa Davisa, po Petera Gabriela, Stinga i tego typu towarzystwem. Mam szczęście znać go od kilkunastu lat i cieszę się, że przyjął zaproszenie
W porównaniu do poprzednich projektów na „Hipokampie” brzmisz inaczej. Nie grasz na swojej słynnej niebieskiej (bądź zielonej, zależy od interpretacji) gitarze, ale wyjąłeś z pancernej szafy dwa mocno wiekowe instrumenty. Skąd ten pomysł?
To prawda, sięgnąłem po starsze gitary. Jedna to Fender Telecaster, dokładnie taki, na którym gra wspomniany Keith Richards, ona ma 40 lat. Równie stary jest Gibson ES-345, takie „półpudło”. To było dla mnie wyjście ze strefy komfortu, chciałem zabrzmieć inaczej, a te gitary inspirują do innego grania. O ile Gibson może trochę przypominać instrumenty, na których dotychczas grywałem, o tyle Fender jest zupełnie od nich różny. Mimo że na płycie nie gramy bluesa czy country, to on po prostu inspiruje do innego frazowania.
Nie tylko nagrywaniem płyt i graniem koncertów człowiek żyje. Opowiadasz o muzyce, wcielając się w rolę radiowca. Prowadzisz jeszcze audycję w radiu. Jakie jest twoje założenie – propagować muzykę jazzową, puszczać to co lubisz najbardziej, czy po prostu spotykać się ze znajomymi muzykami żeby porozmawiać na antenie?
Wszystko na raz. Propozycja wyszła od Kuby Badacha, który chciał, pół na pół ze mną, prowadzić audycję „Dźwięki nieoczywiste”. Pomyślałem, że to fantastyczna sposobność, żeby wziąć z prywatnej, obficie wyposażonej półki parę płyt i podzielić się nimi ze słuchaczami. Przynajmniej tak wydawało mi się, że to będzie wyglądać. Okazało się, że jeżeli robi się to przez parę miesięcy to naprawdę trzeba się do tego przygotowywać. Także dlatego, że w praktyce Kuba prowadzi mniej więcej jedną na sześć audycji, ale nie narzekam, bo lubię to robić. Przed każdą audycją muszę poszukać jakiejś intrygującej, ciekawej muzyki i moja półka, mimo że jest ogromna, to bardzo szybko się skończyła. Te przygotowania są dla mnie bardzo inspirujące. Teraz w tej audycji można usłyszeć zarówno muzykę ewidentnie jazzową, ale też Beatlesów, czy Wojciecha Młynarskiego – jest pełen przekrój. Czasami zapraszam gości i mam taką oryginalną zasadę, że gość musi coś ze mną zagrać na antenie, także dzieje się… Daje mi to dużo frajdy.
O muzyce opowiadasz też swoim studentom. Wcześniej jeździłeś po miastach odwiedzając różne warsztaty muzyczne, ale od jakiegoś czasu uczysz już na stałe na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Przy okazji gratuluję skończonego niedawno doktoratu. Teraz jesteś już prawdziwie skończonym muzykiem. Tylko czy jazzu w ogóle można nauczyć?
A czy można nauczyć aktorstwa? Cytując Roberta Mitchuma: „To tak jakby nauczyć kogoś, żeby był wysoki”… oczywiście mówię to z przekąsem. Cieszę się, że po raz pierwszy w życiu gdzieś pracuję, mama jest na pewno bardzo szczęśliwa.
Że syn wreszcie ma etat.
Tak, że chodzę do „prawdziwej” pracy. Akurat w moim przypadku polega to na tym, że mam trzech studentów, z którymi prowadzę lekcje indywidualne raz w tygodniu. To są bardzo fajne chłopaki, od których sam się często czegoś uczę. Chciałbym im uświadomić, że mając te 20 lat oni już są artystami, a nie staną się nimi po studiach. Pytam się już na początku co każdy z nich chce robić, a potem ich wspieram, bo jestem muzykiem bardziej doświadczonym, gram długo, ale w gruncie rzeczy jesteśmy kolegami na tej samej drodze i musimy być tak samo pokorni w obliczu sztuki. No i delikwenci rozwijają swój język muzyczny, a że są młodzi i żyjemy w globalnej wiosce, w której jest dostęp do wszystkiego, to uczą też profesora.
Podrzucają jakieś nagrania, nowości?
Tak, ale też wspólnie gramy – oni są świetni. Na pewno można na skutek relacji mentorskiej pomagać w rozwijaniu drogi muzycznej młodych artystów. Ja nie uczę jak być kalkami innych muzyków, tylko staram się rozwijać w moich studentach twórczą energię. Stawiając sytuację w tym świetle – wydaje mi się, że jazzu w pewnym stopniu można nauczyć. Pamiętam, że Michał Urbaniak ma zupełnie inny pogląd, no ale to zależy też od tego jak postrzegamy jazz, bo jest wiele definicji. Jedna z nich mówi, że „jazz to muzyka grana przez jazzmanów”.
Tak i to jest chyba ta najlepsza. Dzięki za rozmowę.
Dziękuję