Podlaskie poszukiwania duszy

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Zbój był najlepszą częścią Pyszczydełko. Bez Zbója Pyszczydełko „czuje się jak wylinka. Jak skorupa. Fantom. Powidok. Świat ją zredukował do jednego wymiaru.”

Wypadek samolotowy zabiera Pyszczydełku, czyli Basi Wronie, jej lepszą połowę. Dotychczas rozchwytywana jako dziennikarka poczytnej gazety buksuje w miejscu i zagrzebuje się w grajdole żoliborskiej żałoby. Pije hektolitry kawy Kimbo i pali papierosy, bo liczy, że rak żołądka zakończy w naturalny sposób jej odarte z sensu istnienie.
Po pięciu latach peregrynacji po psychiatrach i eksperymentów farmaceutycznych trafia do Prałdy – ośrodka terapeutycznego w Nowej Woli na Podlasiu. 

W progu wita ją Szrum o posturze syberyjskiego niedźwiedzia i gołębim sercu, który wierzy w cudowną moc grzybów i treningu uważności. Trafił tu, bo miał złamane serce, a że jest gejem, w większości zamieszkujacym Prałdę kobietom w ogóle nie zagraża.
Basia pokój dzieli za to z Ludwisią, która mówi nieustannie, czasami nawet przez sen – pod warunkiem, że nie chrapie. 

Właścicielką ośrodka jest Viola Falska, która ma oczy w kolorze Guiness Extra Strout i pracuje w Prałdzie na kilku etatach. Jako że najważniejsze z cnót na Podlasiu to skromność i zahukanie, jej radosna twarz i przedsiębiorczość stają się oznakami złego wychowania dla miejscowych. 

Córka Violi to Franciszka zwana Gurą – mieszkańcy ośrodka wierzą w jej cudowną moc, bo potrafi lewitować mimo bycia na wózku. Cierpienie własne postanowiła zamienić na współczucie – najwyższą formę miłości, dlatego ćwiczy mieszkanki na duchowej ścieżce wzrostu i monitoruje ich postępy. 

Pozorny spokój niezbędny do osiągnięcia duchowej równowagi dla kobiet z PTSD, depresją i nadwrażliwością na współczesne korpowymogi świata zaburzają okoliczni mieszkańcy, pewni, że Prałda to obóz „fiministek”, „czarownic” i „lizbijek”. Kiedy podczas nocnego dyżuru Ludwisi ginie święty dla mieszkanek kamień zwany Duszą, a na terenie Prałdy pojawia się ciało spalonej kobiety, nie tylko pacjentki ośrodka, ale i okoliczni mieszkańcy będą zaangażowani w poszukiwanie winnych tragedii.

Cóż to za przecudna galeria sprawnie skreślonych postaci, co za bystrość w opisywaniu świata maleńkich miejscowości, co za przenikliwość i sprawność fabularna. Wśród wyśmienicie psychologicznie skonstruowanych postaci znajduje się chociażby „pan od przyrody” – znany całej Polsce dzięki telewizji Jerzy Mejer – mocarz o usposobieniu wyjątkowo tchórzliwej tchórzofretki. Niszczy wnyki, uprzykrza życie myśliwym i zażarcie broni puszczy przed warczącymi harvesterami, ale wobec obowiązków ojcowskich, małżeńskich i w obliczu whisky z Kauflandu pozostaje bezradny jak dziecko. Włosy z głowy zacznie rwać, kiedy jego nastoletnia córka Anastazja zbyt wysoka (po tatusiu) i zbyt obszerna (po pepsi) porzuci nagle skłonności socjopatyczne na rzecz zainteresowania Zezowatym Piotrusiem Pytlem, który oficjalnie naprawia piece, a nieoficjalnie w Białymstoku handluje narkotykami. Smykałkę handlową odziedziczył po ojcu Marku – handlarzu ubitymi zwierzętami, transportem zwierzyny łownej, a także mistrzu pędzenia samogonu. W biznesie pomaga mu Michał Wiszejko pseudonim Wytrzeszcz, który ma syna wojewodę, co ogólnie dużo ułatwia. Dla Wiszejki choćby zabić (albo spalić) są gotowi Grzegorczuk, Hajduczenia i Nos, u których ręce raptowne, ciała rozprzestrzenione, ale mózgi za nimi nie nadążyły. Jest i podkomisarz Jacek Ćwik, który może nie ma charyzmy Clarice Starling, ale kocha dawne filmy i pracę policjanta stara się wykonywać jak najbardziej rzetelnie, w koterie i układy się nie angażując. Dla jasnej i pogodnej pani Violi inwestuje nawet w nowe skarpetki. Bo Prałda codziennie praktykuje jogę. 

O wyjątkowości tej książki świadczy język – silnie zindywidualizowany, w którym skupiają się jak w soczewce nie tylko cechy charakteru, poglądy czy pochodzenie. Język ma tu również funkcję mitotwórczą i kreacyjną. Każdy bohater mówi inaczej, narrator również zmienia idiolekt w zależności od sytuacji narracyjnej. Za tak cudowną lingwistyczną elastyczność należą się Sobaszkowi ukłon w pas i hołdy, bo mało który z polskich prozaików taką umiejętnością uprzejmy jest nas uraczyć. Rytmizacja, indywidualizacja i inkrustacja języka lokalnymi perłami sprawiają, że od książki trudno się oderwać. Nie mówiąc już o tym, że „Wszystkojedność” warto mieć na półce również dlatego, że może stanowić słownik pierwszej pomocy, kiedy, złorzecząc na rzeczywistość, język niespodziewanie nam klęknie. Do języka codziennego warto byłoby przeszczepić „smartfonienie czasu” czy „emocjonalną rozwielitkę”. „Ten padągiew” czy „amoralna goniosomo namorzynowa” w gąszczu oczywistości językowych uznanych onegdaj za niecenzuralne zachwycają swoją świeżością i celnością. Klękajcie, opatrzeni naszym oczom pretensjonalni trybuni przekonani o swojej retorycznej sprawności. 

„Wszystkojedność” urasta tym samym do rangi solidnej powieści obyczajowej, o nienachalnych, ale wyraźnych postulatach ekologicznych, które lada moment przestaną być modnym trendem, a staną się przykrą koniecznością. Grzegorz Sobaszek to wieloletni dziennikarz, więc wykorzystuje swoją wiedzę i erudycję, doskonale oddając kwintesencję współczesnych problemów globalnych i samorządowych, a także ze względu na uwarunkowania lokalne – niemożności ich rozwiązania. Jedyną odpowiedzią na potrzebę wzajemnego skakania sobie do gardeł mają być wyrozumiałość, cierpliwość i współczucie, które nie ma konotacji religijnych, a czerpie z duchowej mądrości narodów świata. W magmie ludzkiego cierpienia, uwikłania i duchowej niemocy wzajemna ludzka życzliwość okazuje się remedium – może nie na całe zło, ale zdecydowanie osłabia wzbieranie jego ciemnych fal. A i to wiele, bo wtedy siła oddziaływania pojedynczych okruszyn dobra pomnaża się i rozprzestrzenia. 

Tło społeczne i polityczne będzie nam skądinąd znane: minister wraz z pociotami i pociotami pociotów na Podlasiu równa z ziemią wszystko, co pachnie żywicą, harvestery rozjeżdżają rydzowiska i prawdziwkowe zakątki, Podlasie traci swój malarski urok, a przez to z zagajników tym chętniej i częściej wypełzają mrok i ohyda. Powieść udowadnia również starą prawdę, że im władza mniej umie, tym bardziej lubuje się w widowiskach. 

Podczas lektury autentycznie można się zarykiwać ze śmiechu – niech nie zwiodą nas jednak wszechobecne groteska i satyra. Dostaje się nam słusznie i sprawiedliwie: za ksenofobię, egoizm, bezinteresowną zawiść, głupotę i galopującą ksenofobię. Podlasie opisywane jest z szacunkiem, ale to nie znaczy, że Sobaczek wygumkował stąd pobite do nieprzytomności żony, pijanych w sztok kłusowników, ośli opór i lewe interesy. Skrzące się humorem i ciepłem dialogi pozwalają nam połknąć gorzką pigułkę prawdy o polskości, choć w beczce miodowej narracji wyraźnie kłuje dziegciowy posmak.
To nieprawda, że u Sobaszka dobro zwycięża całkowicie, ludzie bezpowrotnie wychodzą z depresji i świat staje się lepszy. Względny spokój i harmonia wymagają nieustannej ciężkiej, kolektywnej pracy, a wszelkie przejawy zła muszą być tłamszone w zarodku. 

Ciepła, mądra, smakowita językowo i całkowicie nienaiwna książka. Wyborna lektura.
Jeśli beletrystyka, to tylko taka. 

Grzegorz Sobaszek, „Wszystkojedność”, Wydawnictwo Szafa, Warszawa 2019. 

Reklama