Człowiek jest jednak durny. Przy wszechogarniającej „informacyjnej dopaminie”, którą otrzymujemy a propos jedzenia w dzisiejszych czasach, mimo wszystko ciągnie nas do złego. Do schaboszczaka na tłuszczyku, do pizzy na grubym cieście, do batoników olejem palmowym utwardzanych, do czipsów paprykowych, do browara w ilości 8 sztuk, zakąszanych orzeszkiem, do restauracji ze złotymi łukami w nazwie, do słynnej knajpy mięsnej „Kafąse” na przepyszne kubełki smaku, na lody, na tradycyjnego polskiego kebaba, do cukierni i ciast lukrem opływających. A co potem? Dupa. Dupa nam się nie mieści w ukochane spodnie, ulubiony t-shirt chyba się skurczył w praniu, bo jakoś tak nabrzmiały odstaje na wałkach tłuszczyku.
Zaczynamy czuć się jak żelek, tylko w ludzkim wydaniu. Wkurzamy się na siebie, że minął kolejny poniedziałek, a ja znowu przegapiłem stawanie się lepszym. Dochodzimy do przysłowiowego muru, czy jak kto woli, osiągamy totalne dno. Próbujemy kolejną dietę cud. Tym razem nie dam się! Wytrzymam. Ja właśnie jestem na tym etapie. Próbuję dietę – post, który polega to na tym, że jesz surowe warzywa z jabłkiem bądź pomarańczą, zapijasz to wszystko sokiem z kiszonych ogórków lub zakwasem z buraków, nie wolno ci poza tym nic innego, ani kawy, ani ulubionej herbatki earl gray, ani oliwy z oliwek. Generalnie totalna pożoga! Czeka Ciebie za to zdrowe ciało, oczyszczony umysł, plus parę kilo mniej na wadze, bo przy tej diecie jesz max 800 kalorii dziennie. Niby wszystko rysuje się w jasnych barwach, ale nikt mi nie powiedział o efektach ubocznych. O tym, że przy drugim dniu będę miał ochotę wymordować wszystkich plantatorów eko warzyw w naszym kraju, że już nigdy nie zjem ogórka kiszonego, a o burakach nawet nie wspomnę. Poza tym, zamiast być lepiej jest coraz gorzej, bo ciągle myślę o jedzeniu. Wszystko mi przypomina jedzenie. Zaraz zwariuje. Nawet klawiatura laptopa przypomina mi mufinki z czekoladą. Muszę kończyć, bo zaśliniłem się jak niemowlę przy ząbkowaniu. Jeszcze tylko 7 dni albo widzimy się dzisiaj w McDonaldzie.