Wybierasz skomplikowane role i znowu zamiast zagrać w komedii jakiegoś wesołka będziesz się wspinał na ośmiotysięcznik.
No tak, zagram Adama Bieleckiego w filmie ,,Broad Peak” Leszka Dawida. Myślę sobie, że za kilkadziesiąt lat będę dumny, że jednak to zrobiłem, że wyszedłem na te 5000 metrów, bo na takiej wysokości będą zdjęcia. Warto podjąć takie wyzwanie dla własnego doświadczenia, żeby przeżyć coś nieoczywistego. Kręciłem w Portugalii film, w którym skakałem w cyrku na trapezie bez zabezpieczenia. To było niesamowite przeżycie, mogłem mieć kaskadera, ale usiadłem sobie na ławce po zdjęciach i pomyślałem, że kiedy będę miał 60 lat i zobaczę jak skaczę, to sam nie uwierzę, że to zrobiłem.
Dla mnie trudniejszą wydaje się rola w „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy.
Trudniejsze było przygotować się do tego trapezu niż do ,,Chce się żyć”. Pod względem psychicznym to jest nie do porównania, ale fizycznie w cyrku było dużo ciężej. Ręce bolały, jakby ktoś ci żyletkami ciął skórę. Po którymś skoku nie wiedziałem, co się dzieje, nie mogłem ręki podnieść, akrobaci mówili, że to normalne, że czasami przed występem ich to chwyta, rozmasowują i skaczą ze łzami w oczach. Nikt tego nie widzi, nikt nie wie, że to się tak dzieje. To są dla mnie wyjątkowe chwile. Dotknąłem losu innego człowieka. I to jest fascynujące.
Na wysokości 5000 metrów nie pochylaj się za często. Kiedy się prostujesz, uderzenie krwi jest takie, że możesz zemdleć.
Nie jestem sobie w stanie jak na razie tego wyobrazić.
Myślałem, że takie filmy kręci się w studio.
Na pewno też coś będzie w studio. Na razie kręcą plenery w Karakorum.
Nie poleciałeś? To świetna przygoda.
Nie jestem tam potrzebny teraz, a przed filmem Leszka Dawida jeszcze inne wyzwanie przede mną.
Nie myślisz czasem, że za szybko wszedłeś na szczyt?
Nie wiem, bo ja nigdy nigdzie nie wchodziłem.
Ale po filmie Pieprzycy wiadomo było, że możesz wszystko zagrać.
Każdy film jest wyzwaniem, jeśli nie chcesz się powielać. Z Maćkiem Pieprzycą kolejny raz stoimy przed górą trudną do zdobycia. Postać Mietka Kosza. Niewidomy pianista jazzowy. Każde takie wyzwanie wyzwala we mnie ogromną determinację, jednak postawienie siebie w tej postaci jest wyjątkowo trudne i wymagające pod każdym względem.
Kosz był muzykiem, żył w świecie dźwięku, odczuwał je pewnie bardziej intensywnie.
Z pewnością, z tym że ja nigdy tak nie żyłem i to jest dla mnie nawet trudne do opisania.
Dużo twoich pomysłów jest w postaci Tomka Beksińskiego?
Postać budowałem pod nadzorem Janka Matuszyńskiego i reżyser stale się przyglądał, czasami szedł na jakieś ugody w stosunku do pewnych rozwiązań. Dotyczyło to np. jednej z kluczowych dla mojej postaci scen z punktu widzenia dramaturgii przebiegu scenariusza. Kiedy buduję postać, szukam kluczowych miejsc, które pośrednio lub bezpośrednio mają wpływ na inne sceny, wymuszając przy tym określoną grę. Tutaj schemat był ryzykowny, gdyż jedna scena miała tłumaczyć wszystko. Scena rozmowy matki z synem i z ojcem. Ta rozmowa w rzeczywistości trwała półtorej godziny, a nam pozostało skrócić ją do 7 minut. I tak początkowo było 40 stron tekstu, następnie 15 i 10 i na tydzień przed wysyłałem wszystkim ostateczną wersję tej sceny składającej się z 7 stron. Trwało to prawie dwa miesiące. Wtedy dopiero byłem zadowolony, że znalazłem sedno. Kwestie, które widz musi sobie transponować, na to co zobaczył wcześniej. Teraz rozpoznaje człowieka, który cały czas się kreuje, cały czas stwarza się jakimś, musi się dostosować do wymyślonego przez siebie obrazu. To jest o samotności, a ja tę jego samotność tak właśnie postrzegałem, przez tą scenę, w której uznałem, że wszystko, co się dzieje do tej pory jest wykreowane, bo tak trudno być sobą. Na mnie ta rozmowa zrobiła tak ogromne wrażenie, że zaryzykowałem i postawiłem cały film na tę jedną scenę.
Ciekawe, czy by mu się podobało? Myślałeś o tym?
Nie.
Dla mojego pokolenia był ważną postacią, dorastaliśmy z jego głosem i każdy sobie go jakoś wyobrażał. Ale przecież miałeś szansę zmierzyć się z postacią, którą grałeś. Był taki moment w „Jesteś Bogiem”.
Były inne okoliczności. Właściwie poza obserwacjami, small talkiem, który uprawialiśmy parokrotnie, nie było zwierzeń, czy głębszych opowieści. Może raz, gdy nocowaliśmy u Fokusa w studio. Ale raczej bazowałem na obserwacji, na opowieściach osób trzecich. Trzeba to wszystko było dzielić przez 10 lat, które upłynęły, czyli tego kim oni dzisiaj są, jacy chcą być, jak siebie chcą zobaczyć z perspektywy minionego czasu. Staraliśmy się żyć sami tą historią. Produkcja nam to ułatwiała. W hotelu Katowice mieliśmy pokój z komputerem z tamtych czasów i nagrywaliśmy wszystkie utwory raz jeszcze ze swoimi wokalami. Pamiętam jak którejś burzowej nocy z Marcinem Kowalczykiem, „Magikiem”, siedzieliśmy nad jego autorskim tekstem. Zrobił kapitalny podkład, który idealnie oddawał klimat tekstu, ale też rejonów z pogranicza psychorapu. Wyjątkowe! Nagle huk, piorun. Słychać jak zatrzymuje się wiatrak komputera i jak 6 godzin roboty poszło się…
Ty się interesujesz przecież zapisem dźwięku!
Mam takie hobby, że interesuję się sprzętem muzycznym. Teraz bardziej odsłuchem muzyki, a więc akustyką, rozchodzeniem się fal itd. Chciałem się dowiedzieć jak to wygląda ze strony fizyki, jak ułożyć kolumny, gdzie są fale stałe, gdzie są zmienne, jak idzie prąd, jakie są kable potrzebne. To jest never ending story. Sama listwa, która czyści prąd… Zastanawiałem się, jak to czyści prąd?! Prąd przecież to prąd, leci do gniazdka i tyle. Jak puścisz tę listwę, która czyści prąd, to masz czyściutki, potem jak to idzie do gramofonu, to nie ma żadnych zakłóceń, żadnych szmerów na igle. Proste.
A na końcu i tak najważniejsza jest płyta. Teraz jazz?
Tak, teraz jazz. Po Tomku Beksińskim został mi Marillion, którego uwielbiam, chociaż najnowsza płyta „Fear” to już trochę nie moje klimaty, ale nie powstrzymało mnie to przed pojechaniem na ostatni koncert w Łodzi, gdzie zagrali też utwory z „Misplaced Childhood” i „Fugazi”. W całej historii Tomka Beksińskiego utwór Kayleigh był ważny. Tomek tak nazywał swoją wielką miłość i jej dedykował ten utwór, więc ja podchodzę do tego z sentymentem. Kiedy leci ta piosenka, zawsze myślę o jego listach, które trzymałem w ręku.
Prawdziwych listach?
Tak. Miałem w ręku nawet jego włos z brody, który wyrwał i umieścił w liście. Jest to doświadczenie niezwykłe.
Robert Więckiewicz, kiedy grał Wałęsę, dostał na jeden dzień z muzeum ten żółty sweter, w którym Wałęsa występował.
Dla aktora to są istotne momenty. Andrzej Seweryn też miał kilka rzeczy oryginalnych z muzeum z Sanoka i to było duże przeżycie. Sam parę też ich otrzymałem i powiem, że jest w tym jakaś magia, a jednocześnie jest to trochę popierdzielone.
Jak myślisz, który z tych filmów, które zrobiłeś, jest najważniejszy? Czy też może – będzie najważniejszy, jak będziesz miał 60 lat.
Nie chcę dywagować, który będzie dla ludzi najważniejszy. Dla mnie to jest „Ostatnia rodzina”. Kiedy już zaakceptowałem tę filozofię patrzenia Tomka na rzeczywistość, poczułem, że to rozumiem. Jego spojrzenie, jego frustrację, wyobcowanie, potrzebę miłości, partnerstwa, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę z jego egocentryzmu. Rozmawiałem z psychologami, psychiatrami, miałem wgląd w dokumenty z leczenia. Poznałem opinie ludzi, którzy go znali. W jakiś sposób stał mi się bliski.
Dużo wiedział o smutku.
To prawda. Dziś w psychiatrii funkcjonuje pojęcie, które mogłoby go określić jako typ borderline. Kiedyś używało się sformułowania „człowiek na krawędzi”. Wtedy nie było to proste do zdiagnozowania. Mówiono też, że pacjent nie jest chory, ale też nie jest zdrowy… Zapytałeś, czy Tomek byłby zadowolony. Mam wrażenie, że po tym, co się wydarzyło po filmie, czyli skrajnych ocenach, sprawiłoby mu to satysfakcję.
Miał taką umowę z kolegą, nikt o tym nie wiedział, bo to była ich tajemnica. Przed śmiercią Tomek mu powiedział, że jak już umrze, to przez 10 lat ma nie mówić nic, a potem może nawymyślać, co chce. Tylko żeby było kolorowo i kontrowersyjnie. Po śmierci Tomka wyjechał uczyć angielskiego do Arabii Saudyjskiej. Spotkaliśmy się przed zdjęciami. Przyleciał do Warszawy i tego spotkania metafizycznego nigdy nie zapomnę. Przyleciał z kasetami, które nagrywał z Tomkiem, z jego dokumentacją foniczną i video. Załatwiłem odtwarzacz. Usiadł na dywanie i mówił do mnie tym samym językiem, jaki znałem z nagrań Tomka Beksińskiego. Facet po 50-tce, a zachowuje się w taki sposób, o którym ja czytałem w książce czy wynotowałem z listów czy w końcu zasłyszałem z opowieści. Czas się cofnął, a ja stałem się jego częścią.
Jakieś hobby ?
Okazało się przy produkcji serialu „Rojst” w reżyserii Jana Holoubka, że jesteśmy z Andrzejem Sewerynem fanami NBA, więc całe play-offy pisaliśmy do siebie i dzwoniliśmy. Najpierw kibicowaliśmy Boston Celtics, a jak odpadli to byliśmy za Warriorsami. Piszę do niego: Widziałeś, co Curry zrobił w końcówce? A on dzwoni do mnie i mówi: Ty ch…, ja właśnie oglądam, jest powtórka, druga kwarta, a ty mi piszesz wynik?!
Ale o filmach mieliśmy porozmawiać. Więc cię zapytam o “Cichą noc”. Film, w którym palicie na końcu „Dom zły” Smarzowskiego.
To było podwójnie symboliczne, bo „Róża” była kręcona dwa domy dalej, więc ten Smarzowski cały czas się gdzieś tam pojawiał. Trudny film. Przyszedł nieoczekiwanie. Piotrek Domalewski mnie zaskoczył, casting, partnerzy i potem to, co się stało z tym filmem, totalnie mnie zaskoczyło.
W XXI wieku, powierzchownym, zajętym przewijaniem Facebooka i Instagrama, taki film przykuł uwagę. Czym? Tą zwyczajnością?
Zrobiliśmy prostą historię. Mieliśmy wspaniałą ekipę, która dawała z siebie 120 proc. i każdy chciał zrobić swoje najlepiej jak potrafi, nie zapominając o tym, że po pracy trzeba też się porządnie napić. I myśmy wszystko porządnie zrobili.
W końcu o to chodzi, żeby powiedzieć, że Polska to jedyny kraj, w którym możesz poczuć się sobą.
Pamiętam, że idę ulicą i słyszę: „To ty, Ogrodnik?”. Odpowiadam: „Tak” . Następnie pada pytanie, czy warto iść do kina na tę „Cichą Noc”. Pan kontynuuje wypowiedź, iż był ostatnio w kościele i ksiądz powiedział, żeby broń Boże nie iść do kina na ten film, bo to antypolski obraz polskiego społeczeństwa i wspaniałej polskiej tradycji.
Jak to, przecież wszyscy w końcu jadą na pasterkę?
No, ale ksiądz twierdzi, że takich wigilii w ogóle w Polsce nie ma i żeby broń Boże nie iść do kina. Odpowiedziałem mu, że sam musi podjąć decyzję, na co usłyszałem: „To na razie nie pójdę”. I znowu Smarzowskim trąca, prawda?
Nie zagrałeś u niego.
Jakoś się z panem Wojtkiem mijamy. Podszedłem do niego kiedyś i powiedziałem, że bardzo go szanuję, byłoby fajnie kiedyś się spotkać i chciałbym z nim pracować. I faktycznie taka propozycja przyszła, tylko że ona przyszła znowu w momencie, kiedy musiałem wybierać: „Wołyń” albo ,,Ostatnia rodzina”…
Nie dałoby się połączyć?
Nie lubię grać w kilku filmach naraz. Czuję dyskomfort pod każdym względem. Nie umiem tego pogodzić. Zawsze czuję, że to jest z niekorzyścią nie tylko dla pracy i dla samego efektu, ale dla mnie samego.
Długo dochodzisz do siebie i zaczynasz myśleć własną głową?
Ciężko to zaobserwować. Najbliżsi ci uświadamiają, że mają z tobą kontakt, taki jak dawniej. A ty chcesz przetrwać i jak najszybciej zapomnieć.
Dużo grasz w filmach o samotności. Jak to się przekłada na życie?
Wczoraj pomyślałem, że przecież ja zawsze lubiłem samotność, tę swoją przestrzeń, w której jestem sam i czuję się komfortowo. I miałem taką refleksję, żeby wrócić do takiego bezpiecznego miejsca gdzieś w sobie, gdzie ta samotność ma wymiar bardzo pozytywny, bezpieczny, i daje ci kontakt z samym sobą, a jednocześnie daje ci poczucie bezpieczeństwa i ciekawych myśli. Od dwóch dni staram się pielęgnować w sobie uczucie samotności. Kiedy mam ten moment, myślę, że jest przyjemnie.
Znowu grasz człowieka, który jest samotny przez to, że jest niewidomy.
Zgadza się.
Ale wracasz do domu i nie ma miejsca na samotność.
Nie ma. Ale staram się.
Zaciskać oczy jak najmocniej?
Staram się w czas pracy wprowadzać jakiś reżim. Zakładam, że mam trzy godziny pracy i muszę wtedy pracować. Nie położę się i nie będę robić nic innego. Skupiam się. Skończymy wywiad, wracam i mam trzy godziny na analizę tekstu, na scenariusz, na poprawki. Czasu jest strasznie mało wobec materiału i odkryć, które przede mną stoją.
Wobec Broad Peaku? Tam trzeba iść powoli.
Jestem strasznym zmarźluchem, ale to będzie niesamowita przygoda. Zwłaszcza, że znowu z Leszkiem Dawidem. Kiedy pojechałem na casting, ucieszyłem się, że znowu się spotkamy. Od niego wszystko się zaczęło.
Musisz wciąż jeździć na castingi? Po wszystkim, co pokazałeś, sami do ciebie nie dzwonią?
Różnie to bywa. Jan Holoubek np. przyjechał do mnie, porozmawialiśmy i kiedy po trzech latach spotkaliśmy się ponownie, wiedzieliśmy, że w końcu zrobimy razem serial „Rojst” dla Showmax. Jesteśmy w innym miejscu życia, ale to było oczywiste. Nikt tego nie kwestionował.
fot. Tomasz Sagan