Żyjemy w dziwnych czasach, pozornie pławimy się w wolności, niczym delfiny w Morzu Karaibskim, a mimo to uważam, że paradoksalnie stajemy się bardziej zniewoleni. Sami zamykamy siebie w jakiś dziwnych ramach pseudo-moralności, w ocenie innych stajemy się wręcz ekspertami. Dodatkowo, w dobie wszechogarniającego rakotwórczego zasięgu 5G, możemy poczuć się niemal jak Bóg za sterami życia innych. Wszyscy doskonale wiemy, jak ktoś inny ma żyć, co ma nosić, jak się zachowywać. Tworzymy nagle takie małe enklawy „prawdziwych Polaków”, „obrońców heteronormatywnej rodziny”, „znawców prawa”, „jedynych sprawiedliwych”. Mógłbym tak wymieniać nazwy tych grup, tych swoistych „ku klux klanów” w nieskończoność, ale szkoda redakcyjnego przydziału na ilość znaków.
Przechodząc do meritum, zacząłem zastanawiać się, w oparciu o ostanie „moralne decyzje” studentów Szkoły Filmowej i petycje „niechęci” na spotkanie z Romanem Polańskim, dokąd my zmierzamy. Bo na pewno nie jest to dobry kierunek. W tym zachłyśnięciu się wolnością mam wrażenie, że troszkę się nam lejce popierdoliły. W tej wolności słowa, w tym poszanowaniu innego człowieka, w walce o swoje prawa, zaczęliśmy przeginać w drugą stronę. Dwa dni temu wypłynęła afera, że znany teatralny reżyser pod wpływem emocji, nazwał pewną Panią „małą istotą”. Wielkie mi mecyje. Rozumiem, że gdyby wyzwał ją od „k…”,”p…” i innych to byłby to temat do dyskusji o wątpliwym wychowaniu tego Pana. Ale na litość boską, nie dajmy się zwariować.
W dzisiejszych czasach rodzice boją się zwrócić uwagę dziecku, bo zaraz ktoś ich do Trybunału w Hadze poda, że „używa wysokich tonów w komunikacji z małym człowiekiem”, dzisiaj już facet faceta nie może po przyjacielsku objąć na ulicy, bo zaraz Ciebie „obrońcy niepokalanej” obrzucą „słownym gównem”, dzisiaj nie możesz mieć swojego zdania, bo zaraz nazwą Ciebie „przeciwnikiem wspólnej myśli”. Patrzę po naszej historii i nachodzi mnie smutna myśl, że my potrzebujemy być trzymani za mordę przez jednego wroga, bo tylko wtedy jesteśmy wstanie grać do jednej bramki.