Na ekrany kin w krótkim czasie po sobie trafiają dwa pozornie odległe od siebie tematycznie filmy – „Wszystko dla mojej matki” Małgorzaty Imielskiej i „Błąd systemu” – debiut
Dla tych, którym głód życiowej obecności matek nieraz nie dał spać, będą to niełatwe seanse. Ale katartyczne.
Powiedzieć o Benni, że jest dziewięcioletnim wcieleniem diabła, to nic nie powiedzieć. Już otwierająca scena filmu może panicznie bojących się dziecięcych wrzasków wbić w fotel. Dziewczynka o wyglądzie aniołka kopie, gryzie, szarpie, pluje, klnie jak szewc i nawet starszym od siebie chłopakom sprzedaje tak sprawną fangę w nos, że natychmiast odechce im się zadzierania z dziewuchą. Potrafi wpaść w taki szał, że dzieci i dorośli uciekają przed nią w popłochu, ale siła, z jaką dziecko odreagowuje doznaną traumę, poradzi sobie nawet z nietłukącą się szybą w drzwiach ośrodka opiekuńczego. Reakcje Benni mają swoje uzasadnienie. Kiedy była niemowlęciem, próbowano uciszać jej płacz, przyciskając do twarzy pieluchę. Teraz na każdy dotyk w okolicach twarzy reaguje natychmiast reakcją furii. Jak się nietrudno domyślić, w zabawie i w codziennej pielęgnacji dotykanie twarzy dziecka jest nieuniknione. Co gorsze, inne dzieci wykorzystują tę wiedzę, bo prowokowanie Benni to doskonały pretekst do organizacji widowiska z udziałem personelu, a czasem karetki, pasów bezpieczeństwa i koktajlu leków uspokajających.
Opiekunowie, wykwalifikowani pracownicy socjalni i pedagogiczne wcielenia anielskiej cierpliwości rozkładają ręce. Dziesiątki placówek, do których w rozpaczy zwraca się najwytrwalsza opiekunka prawna Benni, błagają wręcz, żeby nie musieć gościć u siebie dziewczynki. Dziecko przerzucane jest pomiędzy placówkami jak gorący kartofel. Wcześniej czy później każdy w wyniku kontaktu z nią dozna jakiejś mniejszej bądź większej nieprzyjemności (najpewniej kontuzji).
Jest jeszcze za mała, żeby umieścić ją w poprawczaku, ale już za duża, żeby poradzić sobie z jej fizyczną siłą przy użyciu jak dotąd sprawdzonych i obowiązujących metod.
Benni zainteresował się komandos resocjalizacji i trener antyprzemocowy – Micha. Radzi sobie z najbardziej rozwydrzonymi nastolatkami. Jest stosunkowo pewien swojego powołania i skuteczności – dopóki nie poznaje Benni. Decyduje się zastosować wobec niej swoją sprawdzoną metodę pedagogiczną, polegającą na organizacji wyjazdu surwiwalowego. Benni z Michą jadą do domku w górach: nie tylko bez telewizora, ale również bez elektryczności, wifi, procedur i klasycznego trybu szkolnego. Żeby zjeść śniadanie, dziewczynka musi się trochę natrudzić i pokonać własne demony – na przykład udać się do gospodarstwa i poprosić o mleko. Po drodze spróbować nie zabić psa, krowy albo gospodarza. Między opiekunem i dziewczynką rodzi się siłą rzeczy więź. Micha nie przewiduje jednak, że zatraci w pewnym momencie zawodowy obiektywizm. W domu ma przecież swoje dziecko i czułą, wspierającą, ponownie ciężarną żonę. Z pozoru nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przy cieple domowego ogniska ogrzała się i niesforna Bernadetka. Dalszy rozwój wydarzeń pokazuje, że choćby przyszło tysiąc atletów, legion mądrych głów od leczenia PTSD, armia uzbrojonych w Lorazepam psychiatrów, a i nawet sam diabeł, nie zdziałają więcej niż jeden uśmiech matki.
Dzikie wrzaski Bennie nie są oznaką zwyrodnialstwa, ale symptomem naturalnego systemu obronnego organizmu, żywą i wyraźną reakcją na doznaną traumę. Ponieważ doznała jej ze strony najbliższej na świecie istoty, matki, tylko ona jest w stanie jej ból ukoić. Ale ta ani nie potrafi, ani do końca nie chce. Patrzy na swoją córkę przez grubą szybę, koniecznie nietłukącą. Póki Bennie może w jej rękach być pluszową zabawką, pocieszną, niesforną małpeczką, co to i wcześniej sprytnie ukradzioną torebkę jej podaruje, i zatańczy w barze z frytkami na stole ku uciesze obecnych i przerażeniu obsługi, matka się cieszy, tuli ją i zapewnia o bezgranicznej miłości. Jednak kiedy rodzicielka w świetle prawa naturalnego i stanowionego musi wziąć na siebie odpowiedzialność za jej dalszy los, nagle popada w stan sprawdzonej, wyuczonej bezradności. Próbuje się wyśliznąć z okowów władzy rodzicielskiej, przerzuca odpowiedzialność na pracowników socjalnych, wymiguje się, tłumaczy chorobą pozostałych dzieci albo po prostu nie odbiera telefonu. Jeśli spojrzymy na sytuację Benni z perspektywy bezradnego, opuszczonego dziecka, wydanego na świat przez niedojrzałą emocjonalnie kobietę (i niestety nierokującą), dramat dziewczynki jest niemal nie do zniesienia. Potwierdza to jedna z najbardziej rozdzierających scen w historii filmu, jakie w życiu widziałam: Micha zabiera dziewczynkę na wzniesienie, z którego rozciąga się widok na deszczową dolinę z lasem. Pyta, czy kiedykolwiek słyszała swoje echo. Micha krzyczy w próżnię imię dziewczynki i każe jej samej spróbować (to powszechnie wykorzystywana w terapii traumy metoda uzewnętrzniania tłumionych emocji). Benni wrzeszczy w pustkę, ale nie, tak jak Micha: swoje imię. Krzyczy: „mama”. Coraz szybciej, coraz bardziej rozpaczliwie, rozdzierająco. Odpowiada jej tylko echo, a kiedy to cichnie – szum mżawki i trzask gałązek. Bennie orzeka wtedy, że mama jej nienawidzi i zaczyna biec na oślep przed siebie. Będzie już tak uciekać zawsze.
W tym filmie nie tylko chodzi o kwestię bezradności wobec najtrudniejszych przypadków dzieci reagujących gwałtownie i nieadekwatnie – chociaż o to także. Nie chodzi tylko o potrzebę bliskości, zrozumienia i gwałtownie globalnie rosnącą liczbę psychicznych zaburzeń, z którymi nawet najnowocześniejsza medycyna sobie nie radzi – choć o to też. Nade wszystko to rozdzierająca, trudna, choć zupełnie nienaiwna i nieckliwa opowieść o tym, że dziecku matki nikt ani nic nie zastąpi. A powikłane relacje z nią położą się cieniem na życie dziecka – i to więcej niż pewne. Paradoksalnie, z punktu widzenia autoimmunologii, lepiej nawet, że Benni wrzeszczy i wpada w furię niż gdyby miała siedzieć jak mysz pod miotłą – tłumione emocje wróciłyby rykoszetem w dorosłym życiu w postaci nieuleczalnej choroby albo psychozy. Jakkolwiek by było – film debiutantki nie daje gotowego rozwiązania problemu dziewczynki. Mimo że przyczyna jej zachowań jest ewidentna, film wydaje się również nie oceniać żadnej postaci. „Błąd systemu” to brawurowy debiut Nory Fingscheidt, który zwracał uwagę już na poziomie pracy nad scenariuszem. To zaskakująco dojrzały, spójny wizualnie, sprawnie narracyjnie poprowadzony film. Brawurowa rola Heleny Zengel stawia w pamięci pieczęć na zawsze.
Kilka tygodni wcześniej swoją premierę miał film Małgorzaty Imielskiej „Wszystko dla mojej matki”. To w kwestii formalnej obraz pozornie zupełnie inny od filmu niemieckiej debiutantki. Utrzymany w szaroburej kolorystyce, tworzy opresyjną atmosferę klinczu. Siedemnastoletnia Ola (świetna rola Zosi Domalik) marzy o starcie w zawodach biegowych. To nic, że jest w poprawczaku i jej codzienność to ciągła ucieczka przed szykanami, zaczepkami, przemocą i nieustanną próbą stworzenia okazji do bójki. Jej sytuacji nie pomagają również miejscowi służbiści: tyleż szkodzący, ile bezużyteczni (psycholożka-mimoza, w bierno-zależnej relacji z mężem-trenerem, zaburzony ochroniarz, nieobecna mentalnie dyrektorka). Stetryczałe, frustrowane opiekunki próbują dosłownie zaczarować rzeczywistość (symboliczna scena „teatrzyku”, w której wychowanki mają wykonywać określone czynności identycznie, w tym samym rytmie, podczas gdy wychowawczyni z narastającą złością skanduje: „czary-mary, czary-mary”). Dla Oli jedynym celem jest to, żeby na zawodach zobaczyła ją mama.
Jej regularne ucieczki z poprawczaka nie mają związku z narkotykami, nastoletnią miłością albo potrzebą popełnienia przestępstwa na złość światu. Ola robi wszystko, żeby choć przez chwilę popatrzeć na mamę. Ta założyła już inną rodzinę, ma kolejne dziecko.
Jak większość wychowanek poprawczaka Ola wierzy, że mama kiedyś po nią przyjedzie, że wróci, powie, że kocha. Za ulotną chwilę radości w ramionach matki jest w stanie zrobić wszystko: znieść upokorzenia, ból fizyczny, karę izolatki, a nawet gwałt. Ola w pragnieniu bycia przez matkę widzianą, akceptowaną i kochaną jest niezrównana w konsekwencji. Jest w stanie dosłownie oddać za to życie. Film Imielskiej pokazuje również dosadnie polski błąd systemu: ci, którzy mają pomóc młodzieży wrócić na właściwe tory, stosują tak samo opresyjne metody, jak środowisko, z którego dziewczęta się wywodzą. Nie można wyleczyć kogoś z traumy, samemu w niej tkwiąc. Film Imielskiej jest również wielkim oskarżeniem pod adresem kulawego systemu domów poprawczych i rodzin zastępczych; głosem sprzeciwu wobec moralnego zwyrodnienia, ślepoty, bezduszności i cwaniactwa.
Ola jest zupełnie innej konstrukcji psychicznej niż Benni. Jest też formalnie prawie dorosła. Wewnętrzne dzieci w obu bohaterkach nie przestają jednak wyciągać rąk ku matkom. Obie tkwią w stanie nieustannej halucynacji: że mama przyjdzie, przytuli, powie, że kocha i zostanie na zawsze. To gdybanie trzyma obie dziewczynki w pułapce tęsknoty, fantazji i myślenia życzeniowego. O ile u Benni jeszcze jest w pełni uzasadnione (ale związuje ręce terapeutom i systemowi), o tyle u Oli sprawia, że ta nie jest w stanie dorosnąć. Ostatnia scena, w której trener każe Oli biec dla samej siebie, wcale nie jest odpowiedzią na pytanie, czy Ola przekroczyła w sobie barierę i odcięła pępowinę. Rana po matce będzie bolała zawsze.