Czy wśród swoich licznych poczynań masz jakąś dziedzinę sztuki, w której czujesz się najlepiej? Która z nich najbardziej uruchamia w tobie chęć rozmowy?
Rzeczywiście, jestem niezdecydowana i trudno mnie czemuś jednoznacznie przyporządkować. Wcale nie wiem, czy to jest takie dobre. Obserwuję koleżanki po fachu, które mają konkretnie wytyczoną ścieżkę: chcą być celebrytkami, więc nimi są – ze wszystkimi tego konsekwencjami. A ja staram się łączyć komercję z wyzwaniami artystycznymi, być gdzieś pomiędzy. Nie chodzi o to, że nie umiem się zdecydować, po prostu chciałabym spróbować wszystkiego po trochu. Aczkolwiek takiej stuprocentowej komercji się boję i nie czuję się w niej dobrze. Zatem kiedy pojawiają się propozycje udziału w programach rozrywkowych, przechodzi mi nawet przez głowę myśl, aby spróbować, ale potem jakiś wewnętrzny, intuicyjny głos do mnie krzyczy: „Zwariowałaś?! Masz stanąć przed jakąś komisją w różowej sukience z cekinami?”. Dużo tego rodzaju pokus się pojawia, ale nie jestem na nie gotowa. Otrzymuję też propozycje drobnych w mediach społecznościowych, buty, torebki, itp. trudno się w tym odnaleźć. Jeśli jestem przekonana do czegoś na sto procent, to polecam, w innych przypadkach nie wchodzę w to.
Odczuwasz lęki o kwestie materialne? Lęki o to, że pozostając wierną teatrowi albo kinu artystycznemu, możesz poznać tak skromną wersję życia, na jaką nie jesteś gotowa? Wówczas tańcowanie w cekinowej sukience byłoby jakimś wyjściem z sytuacji. Czy jednak zrobisz wszystko, by nie musieć występować w takiej roli?
Mam marzenia o minimalizmie, których nie mogę spełnić ze względu na zobowiązania. Nie chcę żyć w przepychu i luksusie – nigdy o tym nie myślałam. Mam dusze wiecznej studentki, dziewczyny z plecakiem, gitarą i namiotem. Zastanawiam się, co takiego pociągającego jest w luksusie. Bo ja uwielbiam moje stare volvo i na myśl, że kiedyś będę je musiała zmienić, wpadam w panikę…
Kiedy ostatnim razem udzielałaś mi wywiadu, byłaś nagradzana za role aktorskie i za reżyserię. Wówczas, po twoich pierwszych sukcesach w pracy reżyserskiej [Feliks Warszawski za sezon 2009/2010 za współreżyserię „Kompleksu Portnoya” w Teatrze Konsekwentnym w Warszawie], rozmawiałyśmy o stwarzaniu światów w teatrze. Dziś spotykamy się krótko po tym, jak zagrałaś u Patryka Vegi w „Kobietach mafii”. Zamarzyłaś o innym modelu volvo czy zapragnęłaś, by wszyscy mieli cię na językach?
Po pierwsze nie zrezygnowałam z pracy w teatrze. Natomiast to był przez moment mój dylemat – reżyserować czy być aktorką. Właściwie to poddałam się temu, co przynosi mi los. I kiedy zaczęły się pojawiać propozycje aktorskie, poszłam w to. A u Vegi zagrałam między innymi dlatego, że złożył mi bezpośrednią propozycję, bez castingu, co mi się nigdy nie zdarzyło. Nie uważam też, żeby to było jakieś odstępstwo od mojej ścieżki artystycznej, ale kolejne doświadczenie. Tak jak wspomniałam, chcę łączyć sprawy artystyczne z komercyjnymi. Mnie się w „Kobietach mafii” dobrze grało, podobała mi się rola „Siekiery”, bo nigdy jeszcze takiej nie zagrałam, od początku spodobał mi się scenariusz i obsada (Vega zawsze pracuje ze świetnymi aktorami). Chciałam poczuć, jak to jest zagrać w kinie komercyjnym, które ogląda dwa miliony ludzi. Skusiła mnie perspektywa wyjazdu do Hiszpanii i do Maroka, bo nigdy tam nie byłam. Spędziłam świetny czas z ekipą fajnych ludzi, a z Patrykiem mi się bardzo dobrze pracowało, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym u niego nie zagrać. To był dla mnie piękny czas, świetnie się bawiłam.
Widzowie, którzy widzieli cię w tym filmie, na pewno zaobserwowali walor, jakim jest twoje ciało. Eksponowanie go to dla aktorki zapewne rzecz normalna. Co na to twój intelekt?
A jak się ma nagość do intelektu? Pomyślałaś, że gdy się rozebrałam, to mi go zabrakło?
Nie. Zastanawiałam się, czy można to pogodzić, czy to przejaw tej twojej wielorakości, różnorodności?
Wszyscy dziennikarze pytają teraz o Vegę i moje nagie sceny. Ciekawe, że pada pytanie o cielesność, gdy jest ona przecież nieodłącznym elementem tego zawodu. Aktorka czasami musi się rozebrać, film to odzwierciedlenie rzeczywistości, w której często jesteśmy obnażeni w różnych sytuacjach, ale rzeczywiście, w moim przypadku to jest nowość, nie miałam w kinie zbyt wielu takich scen. Kojarzona byłam bardziej z typem kobiety w marynarce lub mundurze. Vega lubi łamać utarty wizerunek aktora, może dlatego tak mnie obsadził? Krótką scenę seksu miałam też w serialu „Wataha” produkcji HBO, w drugim sezonie prokurator Iga Dobosz pod wpływem chwilowej słabości musiała w końcu zrzucić swój mundur. Patryk Vega zaproponował mi rolę, gdzie było dużo nagich scen. Siekiera, zakochana kobieta mafii ucieka z kochankiem w egzotyczne miejsce i przeżywa romans życia. Najbardziej romantyczna spośród wszystkich tych złych kobiet. Jej ukochany zdradza dla niej swoją mafijną rodzinę, więc musi łączyć ich silna namiętność. Seks na plaży, zachód słońca, Hiszpania, tego nie dałoby się zagrać w golfie.
Ja jednak podziwiam to przeskakiwanie z jednego świata do drugiego.
Szybko się nudzę i nie lubię być wkładana do jednej szufladki. Lubię zmiany i nieoczywistości. W pewnym momencie zaczęły się u mnie pojawiać identyczne propozycje: pani prokurator, policjantka, bizneswoman. Świat producencki nie lubi zmian, mają szufladki, jak potrzebują „wariata”, to szukają aktora, który już gdzieś się im w takiej roli sprawdził, nie lubią ryzykować. A my, aktorzy lubimy wyzwania. Natomiast jeśli w przyszłości będzie realizowana kolejna część „Watahy”, to z przyjemnością włożę golf, w którym się świetnie czuję. Prywatnie bliżej mi do prokurator Dobosz niż do postaci Siekiery, ale to Siekiera przełamała mój wizerunek.
Widziałam cię też niedawno w kinie ze wszech miar artystycznym, w „Niewidzialnych” Pawła Sali, filmie trudnym, nie do zniesienia, jak sądzę, dla widzów kina komercyjnego. Grasz tam wysłanniczkę świata luksusu, dobrobytu i marzeń. Film zrealizowany teatralnymi środkami, kino kameralne. I znowu zaskoczenie, że przeskoczyłaś do tak hermetycznego kina.
W filmie Pawła Sali zagrałam na przełomie 2015 i 2016 roku, zatem to stara produkcja. To eksperyment, film trudny w odbiorze, ale myślę, że interesujący. Bardzo lubię Pawła Salę i jego sztuki. Widziałam w teatrze na przykład jego „Gang Bang”. Świetna rzecz, niemal dokumentalna, w oparciu o bicie rekordu seksualnego w Polsce – miało miejsce kiedyś coś takiego. Przedstawienie z Krakowa, zagrała w nim Sandra Korzeniak, która też gra w filmie „Niewidzialne”. Byłam bardzo bliska realizacji dramatu Sali w teatrze, jednak to się nie udało. Paweł lubi mroczne rzeczy, a negocjacje z dyrektorami teatrów w kwestii wystawiania takich spektakli są zawsze trudne. W swojej twórczości Sala zauważa osoby, które na co dzień są dla nas niewidzialne – ludzie z marginesu społecznego, biedni, pracujący na czarno, którym się nie płaci… Ja gram atrakcyjną dobrą wróżkę z galerii handlowej, chcę sprzedać tym kobietom jakąś totalną ściemę, z której one pewnie nigdy nie wyjdą, jeśli się na to nabiorą. Nie lubię tej postaci, ale fakt, jest atrakcyjna, można się skusić. A sztuki Pawła Sali kocham dlatego, że on pokazuje bardzo mroczny świat, który też mnie dziwnie pociąga.
Ten film to okazja, by zobaczyć w kinie Halinę Rasiakównę, wielką aktorkę teatralną.
Świetnie zagrała, delikatnie, zmysłowo i bardzo filmowo.
W reżyserowaniu swoich spektakli jesteś cała z teatru, czy wnosisz coś ze świata filmu?
Ciągle się teatru uczę, za każdym razem jest to dla mnie nowe wyzwanie. I za każdym razem mi się wydaje, że nic nie umiem, nic nie wiem. Ta praca stanowi dla mnie nie tylko wyzwanie intelektualne, ale też fizyczne. Przy każdej premierze jestem wykończona, ale ostatecznie teatr przynosi mi dużo satysfakcji. Jeżeli mam do wyboru dwie rzeczy – jedną komercyjną, która przyniesie mi pieniądze i zbliży do spłaty kredytu, a drugą teatralną, niszową, ale ciekawą artystycznie, to zazwyczaj wybieram tę drugą, ona jest dla mnie większą pokusą, chociaż nie przynosi mi popularności ani materialnych profitów, ale czuję, że w ten sposób bardziej się rozwijam jako artysta. Potem, gdy się napracuję, naczytam i przepalą mi się zwoje mózgowe w teatrze, to mogę pojeździć na skuterach w „Kobietach mafii”, wszystko się energetycznie wyrównuje.
Parę razy zmierzyłaś się w teatrze z tekstami Doroty Masłowskiej. To dzieło przypadku, czy ta literatura jest ci bliska?
Przede wszystkim bardzo lubię sztukę współczesną czy dramat współczesny, fascynuje mnie język, którym operują autorzy sztuk – język nowy, nasz współczesny, nam bliski. I to właśnie zafascynowało mnie w sztukach Doroty Masłowskiej. Jako aktorka zagrałam w dwóch jej sztukach. Jako reżyserka zrobiłam przedstawienie „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”.
A zagrałaś w „Pawiu królowej” i w „Między nami dobrze jest”. Spektakl Grzegorza Jarzyny ukazał się na DVD.
Spektakl teatralny trochę inaczej wygląda. Warto zobaczyć obydwie formy. Śmieszne to jest bardzo. I też dotkliwe, ostatni monolog o Polsce brzmi ciągle aktualnie. Natomiast wyreżyserowałam sztukę „Dwoje biednych Rumunów”, bardzo podobał mi się ten dramat i wydawało mi się, że spośród sztuk Doroty Masłowskiej ta jest najmroczniejsza. Jako aktorka rzadko mogę brać udział w podobnie mrocznych klimatach. W serialu Wataha ocieraliśmy się o podobny mrok, pytanie „dlaczego dobrzy ludzie czasem muszą robić złe rzeczy” najbardziej mnie nurtuje, probuje na to znaleźć odpowiedź w sztukach, które reżyseruję.
Trzeba mieć w sobie aroganta i buntownika, czy po prostu wystarczy wierzyć w swój talent, by brać teksty wybitnych dramaturgów i je realizować na scenie? A wszystko to po tym, gdy się grało u Agnieszki Glińskiej, Pawła Miśkiewicza, Grzegorza Jarzyny…
Powód jest prosty: muszę coś robić, musze pracować. Aktor zawsze jest w takiej sytuacji, że nie wie, co przyniesie przyszłość. To zawód niepewny – nie mam etatu, w teatrze gram gościnnie. Szukam inspiracji i, krótko mówiąc, pracy dla siebie. Myślę sobie: może znajdę jakąś sztukę i zaproponuję ją w teatrze? Czytam, jak mi się coś spodoba, robię adaptacje. Pukam od drzwi do drzwi, i jak ktoś mi odmawia, pukam do następnych. Kolorowo to nie wygląda, bywa trudno. Cały czas uczę się cierpliwości i pokory.
Z pewnego źródła wiem, że lubisz fotografię.
Tak. Lubię fotografować, ale też dlatego, że gdy reżyseruję przedstawienia, patrzę kadrem i obrazem. Fotografuję intuicyjnie i rzadko to robię, wiem że są lepsi, a ja na razie nie mam czasu na doskonalenie tej dziedziny. Ale fakt, udało mi się sfotografować Helenę Norowicz w taki sposób, że stało się o niej głośno, co mnie ogromnie cieszy.
Porozmawiajmy o piosence. Jesteś aktorką śpiewającą. Czy kiedykolwiek wrócisz do śpiewania? Może nagrasz płytę? Albo będziesz występować z recitalami?
Rzeczywiście, był taki moment, że piosenka mnie bardzo pociągała. Dawno temu wygrałam festiwal piosenki francuskiej, pojechałam na staż do szkoły Francisa Cabrela na południu Francji, w małej miejscowości Astaffort. Tam poznałam fantastycznych ludzi, którzy pisali piosenki, bo to była szkoła dla autorów, kompozytorów i artystów śpiewających. Mieliśmy wszyscy razem zajęcia. Gram na fortepianie, chodziłam do szkoły muzycznej, więc też komponowałam. Stworzonych zostało trochę piosenek specjalnie dla mnie. I był taki plan, by pojechać w trasę koncertową. Miałam zostać i występować z nimi, ale zaszłam w ciążę i wróciłam do Polski. Więc pojechali beze mnie, chociaż Francis Cabrel bardzo mnie lubił. Zwracał się do mnie per Barbara… To imię francuskiej piosenkarki, którą przypominałam – ona grała na fortepianie, śpiewała delikatnie i miała mocne kreski nad oczami, ja podobnie się malowałam i też śpiewałam, grając jednocześnie. Może inaczej by się potoczyło moje życie zawodowe, gdybym tam została, ale nie żałuję, te piosenki nie były do końca w moim guście, były typowo francuskie, a ja lubię trochę inny rodzaj muzyki. Natomiast mam cały czas kontakt z Francją, w której trochę pomieszkałam, mam tam dużo przyjaciół i znajomych. Oni zawodowo działają tam na innych zasadach, trudno im być wyłącznie artystami, na co dzień zajmują się więc czymś innym – mają swoje rzemieślnicze zawody. I tak oto mój kolega, Olivier Dodane, który pracuje w salonie samochodowym, napisał wraz z Francisem Cabrelem piosenkę dla Patricii Kaas, piosenka „Peut-être Que Peut-être” stała się hitem, jest bardzo piękna. Można powiedzieć, że ktoś, kto pisał dla Patricii Kaas, pisał też dla mnie. Kiedyś przez moment koncertowałam, jeżdżąc po Polsce z recitalem, trasa się skończyła i wciąż nie mam czasu, żeby do tego wrócić. Ale kto wie, może kiedyś znudzę się teatrem i filmem i zacznę spiewać i grać albo poszukam jeszcze innej, nowej i nieznanej formy realizacji siebie. „Ważne, żeby iść”, tak brzmi tytuł książki biograficznej o Krzysztofie Kieślowskim, ten tytuł stał się moim mottem.
fot.: Monika Szałek