Siedzimy tak od kilku godzin. Jest już ciemno. Addis Abeba powoli zasypia. Ulica szykuje się na nocną zmianę. Jestem z Dawitem i jego braćmi. Długonoga barmanka modowym krokiem donosi nam piwa, oprócz spojrzenia zostawia żetony na stoliku, aby potem móc obliczyć rachunek. Na tacy przynosi zawsze 8 piw, które szybko wypijamy, następnie wymieniamy się żetonami. Wszyscy się śmieją, że nie ogarniam o co chodzi w tej wyliczance.
Rozmawiamy o polityce, życiu, religii i marzeniach.
„Kiedyś tam zamieszkam“ – pokazuje mi palcem na osiedle, którego mieszkańcy parkują Land Rovery w swoich garażach. Od czego to zależy? Jeden parkuje drogi samochód w swoim oddzielonym od reszty świata mieszkaniu, inny walczy dziennie o jedzenie. Są też analfabeci, ludzie chorzy, bez nadziei i ludzie najmniej wyraziści, czyli klasa średnia, a wszystko to w jednej dzielnicy miasta, kotle pełnym spalin, gorącego słońca i ruletce życia, w której większość nie wygra swoich marzeń.
Dawita poznałem drugiego dnia mojego pobytu w Etiopii. Urodził się w mieście smogu, przemian, trudnej historii. Jest fotografem, lubi piłkę i dobre piwo, ma żonę i dzieci. Chętnie kupiłby nowego Canona czy Imaca, ale to nie takie łatwe. Kupiłby wiele rzeczy przez internet, ale ta możliwość dopiero tutaj raczkuje. Ma wolny internet i stary telefon, który u nas jest złomem.
Razem z braćmi odprowadzają mnie do domu, bo urodzili się w kraju, w którym nocą jest niebezpiecznie.
Gilson wraca z polowania przed północą. Wnosi do domu zwłoki jakiejś zdobyczy, będzie jedzenia na dłużej. Każdego dnia płynie sam, po największej rzece świata. Ma dwóch synów: Geisona i Geilsona, córkę Geiciane oraz żonę Marli. Mieszkają około godzinę motorówką od portu. W sąsiedztwie tylko dwa domy i dżungla.
Słucham historii o anakondach, jaguarach. „Jakie zwierzęta żyją u Was?“ – pyta myśliwy. Niedźwiedzie mamy też, odpowiadam.
Zabiera mnie nocą, aby pokazać aligatory. Nawiguje motorówkę bez żadnego światła w całkowitej ciemności. Rano pływamy razem w rzece, podobno wodne potwory boja się większej ilości ludzi, a aligatory w to miejsce się nie zapuszczają. Cała rodzina uprawia guaranę, żywią się tym co upoluje ojciec, czasami przywożą ryż z portu.
Tutaj się urodził, nie chce się przeprowadzać do portu. Jego świat to natura i rodzina, jeden stary telefon, strzelba i koszulka piłkarskiego klubu, którą mi oddaje na pożegnanie.
Jake zawsze ma przy sobie piłkę. Od razu po szkole razem z dwoma przyjaciółmi pojawia się u Pastora i Fatimy. Czeka na niego kawa i coś do zjedzenia. W domu nie ma łatwo, ojca nigdy nie poznał. Tata stchórzył, zostawił mamę w ciąży i uciekł. Ale to się często tu zdarza.
Częste są też domy wielodzietne i ryba złowiona na obiad, bo ryż to już rarytas. Młode kobiety z gromadką dzieci, ojca lub ojców brak.
Wiara, Bóg, dzienna dawka modlitw i kubek prażonej kukurydzy po nauczaniu.
Podziękowania za kolejny dzień za to co mają, za swoje dzieci, za wszystko Jezusowi, Julius Fromm został jednak pominięty w temacie podziękowań.
Jake urodził się w takim miejscu.
Fotografuję go po 15 min znajomości. Nie zna słowa po angielsku, ale jego oczy opowiadają historię. Niektórzy nie muszą używać słów, aby coś opowiedzieć. Jake ma dwie siostry, ich dom nie ma podłóg, kuchnia to stary piec. Jest jedynym mężczyzną w domu. Odwiedzam ich późnym wieczorem. Chłopak się cieszy, przedstawia mi swoją rodzinę. Ma w sobie cechy lidera, jest najsilniejszy w grupie przyjaciół, bystry i otwarty na świat. Niedługo pozna dziewczynę, zakocha się.
Szkoda tylko, że ma 14 lat, bo zostawiłbym mu paczkę gumek na pożegnanie.