Cóż to były za plany.
Londyńskie plany, a w nich…nagranie live session z moim młodym brytyjskim zespołem, teledysk do piosenki polsko-brazylijskiej nagranej w Barcelonie, koncerty, eventy, na których szefem-vege-kuchni być miałam, Mama, Brat i Bratanica mieli przyjechać na Święta. Bratanica lat 6, pierwszy raz samolot miał być śmigany, pierwszy raz tak daleko od domu.
Wspaniałe to były plany!
I co?
I wszystko chuj!
Tak…dokładnie. Jak w piosence.
Jest 02:43 nad ranem. Nie śpię, bo stres.
Nie śpię, bo zaraz mam samolot.
Wirus mnie goni!
Muszę więc lecieć!
Z Londynu do Warszawy, bo jak wojna na świecie to domu, do Mamy i do Luśki się przytulić, bo ona zawsze wie wszystko i rozumie jak nikt.
Luśka, to pies. Pół husky. Śmiesznooka dziewczyna. Prawe jest całe jasnobłękitne, lewe brązowe z błękitną plamką na górze. Wzięłam ją ze schroniska, jak jeszcze dzieciakiem była. Teraz jest już bardzo dorosła i przez te wspólne lata wyspecjalizowała się w bezwarunkowej miłości, ale…ja nie o tym.
Ja o wirusie pisać chciałam, a właściwie o mojej przed nim ucieczką…
…bo Brat mi kazał.
Powiedział – jak nie przylecisz, to wsiadam w samochód i po Ciebie jadę.
W mojej rodzinie szantaż emocjonalny to naturalna metoda utrzymywania więzi.
No i zawsze działa. Zwłaszcza, że dorzucił jeszcze – a jak Mama zachoruje, a Ty będziesz daleko i nie będziesz mogła przyjechać, to jak się wtedy poczujesz?
To był strzał w dziesiątkę! Prosto w serce!
Zaczęło się więc.
Szukanie biletu. Kupiliśmy w czwartek na poniedziałek.
W piątek okazało się, że w poniedziałek będą już zamknięte polskie granice.
Kupiliśmy więc na niedzielę.
Godzinę później okazało się, że granice będą zamknięte w nocy z soboty na niedzielę.
Kupiliśmy więc bilet do Wilna i z Wilna już road trip samochodem z Bratem.
10 minut później – lot został odwołany…
Siedzę więc w moim londyńskim mieszkaniu, walizki spakowane i za chwilę ruszam do Frankfurtu, a potem busem do Wawy.
Lekko nie będzie.
Póki co muszę iść, bo droga na lotnisko daleka i kręta, więc kontynuacja nastąpi już na Stansted Airport.
Tak, to w chuj daleko!
W czasach zarazy mogę chyba bezkarnie przeklinać, prawda?
Wyruszyłam i wyłożyłam się już na pierwszej prostej, bo przejechałam swój przystanek autobusowy. Potem moja karta przestała działać, a tym samym metro nie chciało mnie wpuścić.
Teraz jestem już w samolocie. Straciłam walizkę. Prawie pobiłam się z wściekłą blondyną na lotnisku. Poryczałam się. Uspokoiłam. Zjadłam vege batona. Był obrzydliwy. Zaczęłam pisać, ale nie idzie mi. Głowa już pusta. Zmęczona walką.
Spróbuję się teraz przespać minutę i potem wrócę do swojej opowieści o tym jak przedostać się z Londynu do Warszawy w czasach zarazy.