Czasami poranna kawę chce mi się pić już wieczorem,
kiedy zasypiam.
Rano zawsze woda. Szklanka wody zimnej. To już przygotowanie.
Przystawka. Pod prawdziwe danie – kawę. Piję tylko i wyłącznie espresso. Czarną. Małą. Z miodem.
Nie, nie jestem znawcą kaw. Nie snobuję się na ekskluzywne gatunki.
Jestem po prostu kawoszem. Tylko kawoszem, ale za to prawdziwym. Namiętnym.
Po zimnej wodzie zasiadam z małą filiżanką. Różnie, nie mam jednego, stałego miejsca, ale musi być wygodnie. Nabieram miodu, tak jedną trzecią, takiej małej łyżeczki. To będzie prawdopodobnie za mało, najwyżej dodam trochę. Tyci, tyci.
Mieszam. Czekam aż to się rozpuści. Musi się dobrze rozpuścić. Żadna grudka skrystalizowanego miodu nie może zaskrzeczeć między zębami. Ale jak zaskrzeczy to też nic się nie stanie. W końcu to jeden z elementów kawowego rytuału. Nie może być w nim niczego złego.
Ok. Wymieszana. Łyżeczka na bok. Powoli do ust. Gorzka, z delikatną nutą słodyczy. Delikatną. Pasuje. Wszystko pasuje. Łyczek. Jak za mało to odrobinkę dosłodzić. Ale odrobiniunie… Już! Starczy.
Trwaj chwilo.
Znowu zleciało za szybko.
Spokojnie. Jeszcze trochę. Po śniadaniu kolejna espresso.
A potem jeszcze jedna. Albo dwie.
I jutro znowu ten sam rytuał.
Poranny rytuał picia kawy.