Opowiem Wam miłość do domów. Mam ich dwa. Czasem mnie przyciągają, czasem odpychają. Czasem jeden nie chce wypuścić, a drugi nie chce przyjąć. A potem oba zalewają mnie bezbrzeżną miłością. Opowiem Wam o tym, jak wyjeżdżam i wracam, choć żadna podróż nie jest oczywista ani zakończona.
ZACZYNA SIĘ
„Indie mają w sobie coś z lekko anarchizującego domu dla obłąkanych” Paul Theroux
Zazwyczaj nachodzi mnie po roku. Czasem później. Pojawia się nagle i już nie odchodzi. Powracają wspomnienia. Okraszam potrawy kurkumą, a herbatę zamieniam na masala chai. Na sukienkę w odważnym kolorze kobaltu narzucam amarantowy szal od hinduskiego przyjaciela. Sprawdzam, która tam godzina i jaka pogoda. Wzmaga się częstotliwość kontaktów ze znajomymi Indusami. Czuję, że nie mogę inaczej. Muszę tam wrócić. Do Indii wracam jak do domu. Darzę ten kraj miłością trudną, poddawaną w wątpliwość, wymagająca kolejnych dowodów. Indie kochają mnie z wzajemnością, szczodrze dzieląc się tym, co najlepsze, ale też wyznaczając granice. Najpierw była to miłość szczenięca, jak u nastolatków. Pełna naiwności, wiary i zaślepienia. Po kilku latach wyczuwam nutkę cierpkości jakbym jadła guawę. Indie są jak surowy ojciec: potrafi skarcić, zanim przytuli i pocieszy.
Luty 2012 WYWROTKA
„Indie biorą cudzoziemca szturmem, chwytają za gardło i ściskają żołądek. Nie pozwalają tylko na jedno: na obojętność.” Tiziano Terzani
Każda moja podróż do Indii jest naznaczona perturbacjami. Było tak od pierwszego razu. Stawiam się na lotnisku o świcie. Jest mroźny, zimowy dzień. Myśl o celu podróży – Goa – rozgrzewa ciało i umysł. Lecę z Nauczycielem – indologiem, wieloletnim bywalcem w Indiach oraz grupą uczniów. Nasz lot zostaje opóźniony, bo ktoś zapomniał odmrozić maszynę i teraz temperatura w środku przypomina tę na zewnątrz, czyli kilka stopni na minusie. Wiemy już, że nie zdążymy na kolejny lot i perspektywa plaży oddala się. Na scenę wkracza jak zawsze niezawodny Pan Mąż z termosami i kanapkami. Nastroje dobre. Jesteśmy wypoczęci, podnieceni wyprawą. Z każdą godziną będzie coraz gorzej. Oczywiście spóźniamy się na nasz kolejny lot i musimy czekać wiele godzin na następny. Kiedy docieramy do New Delhi, okazuje się również, że lot na Goa nam przepadł. Nikogo nie interesuje, że zawiniły linie lotnicze – musimy kupić nowy bilet. Niestety, wylot jest za 7 godzin. Spędzamy je na lotnisku. Wtedy dociera do mnie, dokąd przyleciałam. Jest noc, a hałas napływający z ulicy niweczy plany spania. Jeśli w środku jest tak głośno, to co się dzieje na zewnątrz? Instynktownie kulę się jak zwierzątko. Próbuję obliczyć, którą godzinę jestem w podróży, ale zmiany czasu i opóźnione loty mylą rachuby. Klaksony, krzyki, ptaki, zapowiedzi samolotów przeplatają czujny sen. Wtedy też poczułam, że Indie pachną. Trochę dojrzałymi owocami, mocnymi kwiatowymi perfumami z nutą sandałowca, duchotą i kurzem. Wszędzie rozpoznam ten zapach.
Kiedy wreszcie docieramy na miejsce, jestem zmęczona, niewyspana i lekko otumaniona.
Po wyjściu z lotniska zostaję zaatakowana głośnymi dźwiękami, mocnymi zapachami i feerią barw. Wszystko przyspiesza i nabiera intensywności. Nie wiem, jak się zachować. Nauczyciel pakuje nas po trzy osoby z bagażami do rikszy. To nie jest jednoosobowy pojazd? Głowę opieram o plecaki, kolana zadzieram do pach i staram się zajmować jak najmniej miejsca. Riksza rusza, ale nie może się rozpędzić, bo ma pod górkę. Silnik piszczy, kierowca klnie, a pojazd z największym trudem zaczyna sunąć. Kiedy już się wydaje, że pojedziemy, ciężar naszej trójki oraz bagaży zaczyna przeważać i – jak w zwolnionym tempie – przód rikszy odrywa się od ziemi. Pojazd przewraca się na plecy, a my – na bagaże za nami. Tak minęła moja pierwsza godzina na indyjskiej ziemi.
12 marca 2020 (czwartek) NIEPOKÓJ
Dostaję wiadomość od Syna – licealisty: „zamykają szkoły”. Dyrekcja każe dzieciom iść od razu do domu i tam pozostać. Jednocześnie przypomina Synowi, że zgłosił się do udziału w Dniu Otwartym tego samego dnia popołudniu… Młodzież oczywiście nie wraca do domu tylko biegnie do pobliskiego centrum handlowego, które pozostaje otwarte.
Kilka dni wcześniej rozmawiam ze znajomym Indusem.
– Kiedy jestem w Indiach, wszystko wydaje mi się możliwe.
– Może zatem powinnaś tu zamieszkać?
Październik 2014 NA KŁOPOTY – ASHISH
„Czekanie jest w Indiach nieodzowne – trzeba się go nauczyć, aby tutaj żyć.” Paulina Wilk
Za mną wspaniały miesiąc intensywnej pracy w Instytucie Jogi w Punie. Prezenty kupione, bagaże zapakowane. Jeszcze tylko pożegnania. Idę do Abhijaty – mojej nauczycielki i mówię, że chciałabym zostać dłużej.
– Uważaj, niektóre pragnienia się spełniają – ze śmiechem przestrzega nauczycielka.
Pakuję podręczny bagaż i szukam paszportu. Nie mogę sobie przypomnieć, czy już go wyjmowałam. Powinien być razem z resztą dokumentów w szufladzie. Przeszukuję cały pokój, wypakowuję plecak. Ostatni raz pokazywałam paszport miesiąc temu w Instytucie. Biegnę tam z nadzieją, że może został w sekretariacie. Nie ma. Może zgubiłam jak wracałam z Instytutu? Albo ktoś go ukradł? Jeszcze raz przeglądam wszystkie rzeczy w pokoju. Za kilka godzin odlatuje mój samolot do Polski, a ja nie mam paszportu. Jeśli ktoś mi może pomóc, to tylko on – człowiek od wszystkiego. Ashisha poznałam dzięki właścicielce mieszkania, które wynajmowałam. Wpadał często na chai do gospodyni, a nam, wynajmującym, oferował swoje usługi: wymiana dolarów, zakup biletów, wynajęcie auta. Czegokolwiek potrzeba, Ashish pomoże.
Dzwonię. Zjawia się szybko. Idzie ze mną na posterunek policji i wyjaśnia, że zostałam okradziona. „Lepiej tak powiedzieć, bo Hindus będzie chciał pomóc okradzionej białej, aby odzyskać honor”. Ashish rozmawia z Inspektorem w języku marati. Ja tylko się uśmiecham. Aby przyspieszyć sprawę przekazujemy „donację” na policję. Inspektor spisuje moją historię w marati na urzędowym papierze. Jeszcze tylko trzy znaczki, dwie pieczęcie, mój oraz jego podpis i dokument gotowy. Z nim mam się stawić na lotnisku, abym mogła opuścić kraj. Pospiesznie się żegnam i jadę cztery godziny na lotnisko w Mumbaju. Aby dostać się do środka, trzeba pokazać paszport i bilet. Mój nowy dokument działa, szybko idę do odprawy. Jednak karty pokładowej nie dostaję. Bez paszportu nie wpuszczą mnie na pokład. W sekundę mój dokument traci wartość i zostaję odesłana.
Nie mogę oddychać. Jakby ktoś uderzył mnie w klatkę piersiową. To się nie dzieje naprawdę. Ja muszę wracać. Obiecałam córeczce, że jutro odbiorę ją z zerówki i razem pójdziemy na lody. Pani z linii lotniczych współczuje, ale przepisy są ważniejsze. Dzwonię na linię alarmową polskiej ambasady. Jest piątek, późny wieczór. Przedstawiam swoją sytuację. Zirytowany pan prosi o telefon w poniedziałek po 8, bo dzisiaj już nie pracuje. Puszczają mi nerwy. Dzwonię do domu i mówię, co się stało. Czuję, że ich zawiodłam. Pan Mąż nigdy nie stawał na drodze moim podróżom. Rozumiał, że bez nich więdnę i wspierał mnie. To nie znaczy, że było mu łatwo. Jako lekarz większość dnia spędza w pracy, a potem jeszcze jest pod telefonem. Zajmowanie się dwójką małych dzieci jest wyzwaniem, ale nigdy nie robił mi wyrzutów. Zdarzało się, że dzieci wracały z przedszkola w kapciach albo syn dostawał strój sportowy córki. Ale nigdy nie brakowało im miłości. I teraz, kiedy miałam wreszcie do nich dołączyć, nie mogę. Rozpadam się na kawałki. Siadam na środku holu na plecaku i wybucham płaczem. Kołyszę się jak małe dziecko. Tylko brak rodzica, który by mnie utulił. Wyję. Ze złości, bezsilności, żalu. Ktoś podchodzi i daje mi chusteczkę. Inna osoba dzieli się pieniędzmi. Jakiś pasażer pyta po angielsku, jak może mi pomóc. Obsługa naziemna udaje, że mnie nie ma.
Powoli uspokajam się. Odzyskuję zdrowy rozsądek. Muszę działać. Dzwonię ponownie do ambasady i głosem nieznoszącym sprzeciwu wymuszam na pracowniku spotkanie w sobotę. Proszę o godzinę 8, wytargowuję 11.
Chcę wyjść z lotniska i pójść do najbliższego hotelu. Przy drzwiach ponownie natykam się na żołnierzy z karabinami, którzy mówią, że nie mogą mnie wypuścić. „Po wejściu na lotnisko można tylko wylecieć. Nie można wyjść”. Na nic tłumaczenia mojej sytuacji.
Czuję się jak Tom Hanks w filmie „Terminal”. Wracam do stanowiska linii lotniczych, ale oni też umywają ręce. Idę do punktu informacji. „Takiego przypadku jeszcze nie mieliśmy. Nie wiem, co robić”. Ok, spędzę noc na lotnisku, ale jak dostanę się do ambasady? Dzwonię ponownie, ale widocznie pracownik zapisał mój numer telefonu, bo nie odbiera. Dostaję zapytanie od Ashisha, czy wszystko w porządku. Opisuję mu całą sytuację. Wsiada w samochód i po czterech godzinach jest już w Mumbaju. W marati tłumaczy żołnierzom moją sytuację. Wzywają przełożonego i długo dyskutują. Ze mną nikt nie rozmawia. Wreszcie przychodzi szef szefów z wielką księgą – w Indiach słowo pisane na papierze jest święte. Opisuje moją sprawę, wykonuje kilka telefonów, spisuje dane z paszportu i wreszcie… mogę opuścić lotnisko. Rzucam się w objęcia Ashisha, jakbyśmy znali się wieki. Pyta mnie, co chcę robić. Powrót do Puny nie wchodzi w grę. Jazda tam i z powrotem zajęłaby nam osiem godzin, a za dziesięć mam spotkać konsula. Idziemy więc w miasto. Nigdy nie byłam w Mumbaju, ale też nie tak wyobrażałam sobie zwiedzanie. Przez całą noc chodzimy po mieście, głównie nad morzem. Mijamy tysiące bezdomnych śpiących na schodach, przystankach, plaży. Ale większość miasta nie śpi. Zatrzymujemy się przy ulicznych straganach i pijemy czai. Każdemu opowiadam moją historię, jakby to była jedyna rzecz, którą mogę się podzielić. Jest jak przepustka, która otwiera serca obcych ludzi. Dużo rozmawiam z Ashishem. Opowiadam mu swoje życie, on opisuje swoje. Wtedy jeszcze nie wiem, że to będzie początek przyjaźni, która trwa do dziś.
O 9 docieramy do konsulatu. Właściciel kawiarni otwiera ją specjalnie dla nas i w zamian za moją historię zaprasza na śniadanie. Ochroniarz – po wysłuchaniu historii – wpuszcza nas do budynku. Ashish jest przekonany, że konsul przyjedzie wcześniej. Przecież wie, w jakiej jestem sytuacji. Myli się. Przyjdzie nam czekać do 11:30. Po raz kolejny opowiadam moją historię. Tym razem zostaje spisana w języku polskim na urzędowym papierze z orzełkiem w koronie. Mogę otrzymać paszport tymczasowy. Oczywiście muszę za niego zapłacić. Potrzebne też dwa zdjęcia, kopia wizy i zagubionego paszportu. Jakimś cudem wszystko mam i po godzinie mój nowy paszport jest gotowy. Już mam dzwonić do męża, żeby mi kupował bilet powrotny, kiedy okazuje się, że to nie koniec. „Aby opuścić Indie potrzebuje Pani pozwolenia z Urzędu ds. Cudzoziemców”. Dopiero ich pieczątka w nowym paszporcie umożliwi powrót. Wsiadamy z Ashishem w taksówkę i pospieszając kierowcę gnamy do urzędu, który jest w innej części miasta. Zastajemy kraty w drzwiach. Dzisiaj jest święto – jedno z miliona w Indiach, ale akurat na tyle ważne, że urząd zamknięty do poniedziałku.
Histerycznie chwytam kratę i szarpię. Ochroniarz myśli, że mu nie wierzę. Otwiera drzwi i oprowadza mnie po pokojach. „Nikogo nie ma. Wszyscy świętują. Przyjdź w poniedziałek o ósmej”. Ashish wsadza mnie do taksówki i wiezie cztery godziny do swojego domu w Punie. Poddaję się. Wpadam w apatię. Spędzam weekend otoczona najlepszą opieką i troską, o jakich nie śmiałabym marzyć. Mogę się wykąpać. Dostaję czyste ubranie, pyszne jedzenie i łóżko, w którym nareszcie mogę zasnąć i zapomnieć.
W nocy z niedzieli na poniedziałek ruszam do Mumbaju. „Powiedzieli, żeby być o 8, więc już o 7 musisz stanąć w kolejce”. W jakiej kolejce? Ashish ma rację. Docieram na 7, a przede mną stoi już sześć osób. Jestem zatem siódma w kolejce, która do ósmej zamienia się w tłum. Kiedy wreszcie drzwi się otwierają, potrzebuję sekundy, aby zorientować się, że żadna kolejka nie ma już racji bytu. Zwinnie przeskakuję innych i jako czwarta dobijam do kancelarii, która wydaje numerki. Kurczowo trzymam mój i czekam na dalsze instrukcje. Czekam. Będę to robić przez najbliższe godziny. Czekam. Wreszcie mój numerek zostaje wywołany i wchodzę po starych schodach na ostatnie piętro. Na każdym piętrze widzę długie korytarze z wieloma drzwiami. Drewniana podłoga skrzypi. Wszędzie pełno ludzi. Na czwartym piętrze znowu kancelaria. Mój numerek traci ważność, dostaję kolejny. Mam czekać na swoją kolej. Siadam obok Brytyjczyka. Jego żona urodziła dziecko w mumbajskim szpitalu. Nie chcą wydać aktu urodzenia bez wizyty w Urzędzie ds. Cudzoziemców. Tutaj zaś twierdzą, że nic nie zrobią bez dokumentu ze szpitala. Czy trafiłam na „Proces” Kafki?
Siedzę cierpliwie, choć sprawdzam kolejne samoloty do Polski, które odlatują beze mnie. Zza drzwi słychać strzępy rozmów, dźwięk stacjonarnego telefonu jak 20 lat temu w Polsce. Wreszcie zostaję poproszona do pokoju. Po raz kolejny opowiadam moją historię, a urzędnik spisuję ją – tym razem po angielsku. Mam już zatem trzy wersje językowe. Podaję paszport z prośbą o pieczątkę umożliwiającą mi powrót do domu. Ale przecież jesteśmy w Indiach – pora na element komiczny. Urzędnik oddaje mi moje dokumenty – w międzyczasie dorobiłam się sporego pliku – i prosi, aby wróciła na parter, gdzie znajduje się punkt ksero. Tam mam skopiować każdy dokument oraz zakupić teczkę odpowiednich rozmiarów i… długopis.
Czy jestem w ukrytej kamerze? Wykonuję wszystko posłusznie. Kupuję dwa długopisy, licząc, że to przyspieszy decyzję. Po powrocie znów muszę pobrać numerek i czekać. Kiedy ponownie wchodzę do pokoju, jest trzynasta. Urzędnik bierze moją teczkę i przegląda z zainteresowaniem, jakby widział mnie po raz pierwszy. Wyraźnie rozczarowany informuje mnie, że idzie teraz na obiad i jak wróci za dwie godziny, to podejmie decyzję. O nie! Nie wyjdę z tego pokoju bez pieczątki. Nie mam pieniędzy na obiad, nie mam czasu na czekanie. Będę siedziała na tym krześle, dopóki nie wróci. Zaskoczony urzędnik wychodzi. Wraca po godzinie, jeszcze raz zagląda do teczki i wręcza mi paszport, w którym już dawno jest pieczątka, że mogę opuścić Indie! Dopiero później dowiaduję się od Ashisha, że w teczkę powinnam była włożyć „donację” ułatwiającą procedurę…
13 marca 2020 (piątek) WIRUS W KORONIE
„Mam informacje z dwóch źródeł, że jutro zamkną Warszawę” – SMS od Świdra ze stolicy. Zamkną Warszawę? Co to znaczy? Nie będzie można wyjechać, czy wjechać? Dlaczego? Przecież w województwie mazowieckim są tylko 2 przypadki korona wirusa, a np. na Śląsku kilkanaście. Co to oznacza dla mnie? Mam bilet powrotny za 5 dni. Codziennie sprawdzam status lotu i widzę potwierdzenie wszystkich trzech połączeń. Trzymam się tego i wmawiam sobie, że tak będzie do końca.
To, co czytam w internecie o Polsce, o czym donoszą znajomi w licznych wiadomościach, ostro kontrastuje z tym, co widzę na puńskich ulicach. Jakby różniła nas nie tylko szerokość geograficzna, ale i czas historyczny. W Polsce mówią o respiratorach, ubraniach ochronnych dla lekarzy, zamkniętych ulicach. Tutaj spokojnie do momentu, aż grupka dzieci podbiega i krzyczy do nas: „korona wirus! Korona wirus”. Okazuje się, że media podały – skądinąd słusznie – że to „biali” przywieźli zarazę do Indii. Wpadam w paranoję – czy w sklepie wszyscy się ode mnie odsuwają i patrzą podejrzliwie?
W nocy budzi mnie Przyjaciółka. „Wstawaj, musimy wracać. Polska zamyka granice”. Kiedy dotarły do mnie te słowa, zrobiło mi się słabo. Przyjaciółka – zawsze opanowana, błyskawicznie podejmująca decyzje i skuteczna – ma przerażenie w oczach. Na telefonie kilkanaście nieodebranych połączeń od Pana Męża. Próbował mnie ostrzec, że rząd wstrzymuje międzynarodowe połączenia lotnicze z soboty na niedzielę. Ogłosił to w nocy naszego czasu. Na komputerze szukamy połączeń z Polską. Najszybsze kosztuje… 18 tys. zł i… nie dowiezie nas na czas. Choćbyśmy chciałby, nie zdążymy wrócić do Polski przed zamknięciem granic. Nie mogę uwierzyć, że dostałyśmy tak mało czasu. Program Odyseusz, w którym jesteśmy zarejestrowane, milczy.
Listopad 2016 WALIZKI PEŁNE RUPII
„Zawsze czułam ironię w tym, że strajki głodowe są bronią polityczną w kraju, gdzie większość ludzi głoduje” Arundhati Roy
Podróż do Instytutu zaplanowana z rocznym wyprzedzeniem. Prowadząc swoją szkołę jogi, rozpisuję kalendarz na rok do przodu. Bilety w dobrej cenie dawno kupione. Wystarczy czekać do godziny zero. Godzinę zero wyznaczają też piloci linii Lufthansa (której bilety wykupiłam). Jeśli rząd nie podniesie im wynagrodzeń, przestaną pracować. Kibicuję im w ich żądaniach. Niestety, negocjacje nie przynoszą skutków i Lufthansa przystępuje do strajku. Śledzę loty. Czasem odwołują te na krótkich i średnich trasach, czasem te na długich. Termin mojego wylotu zbliża się. Czy kupować bilet na inny samolot? Czekam w napięciu. Każdego dnia wysłuchuję informacji. Jest nadzieja. Sąd pracy uznał działania związku za nielegalne. Na dwa dni zawieszają strajk. Niestety, znów się nie dogadują i strajk zostaje wznowiony. Bilety na inne połączenia są bardzo drogie. Może to znak, żeby nie lecieć.
Pan Mąż każe mi sprawdzić wiadomości. Aby pasażerowie z odległych krajów mogli się przemieścić piloci odwieszają strajk na jeden dzień na loty na długich trasach. Dokładnie na ten dzień mam wykupiony bilet. Bingo. Lecę do Indii.
Waluta w Indiach to rupie, obcokrajowcy nie mogą jej wywieźć z kraju, więc przyjeżdżają z dolarami lub euro. Tym razem nie mają żadnej wartości. Przylatuję do Indii w samym środku największej wymiany pieniędzy w historii świata. Decyzją premiera z dnia na dzień wycofano banknoty o nominałach 1000 i 500 rupii, unieważniając tym samym prawie 90 procent gotówki z obiegu. Celem reformy było zmniejszenie szarej strefy. W Indiach większość transakcji odbywa się gotówką, bez płacenia podatków. Posiadacze walizek wypełnionych rupiami muszą teraz otworzyć konto w banku. To jedyny sposób, aby wymienić stare banknoty na nowe. W ten sposób rząd dowie się o faktycznych zasobach finansowych obywateli.
Cel szczytny, aczkolwiek realizacja nieprzemyślana. Decyzję ogłoszono z dnia na dzień, aby uniemożliwić przekręty. Do drukowania nowych banknotów zaangażowano zaledwie cztery mennice. Szybko okazało się, że to za mało dla kraju z drugą co do wielkości liczbą mieszkańców. Bankomaty zostały wyczyszczone w kilka dni. Przed bankami utworzyły się kilometrowe kolejki. Posiadacze kont mogą jednorazowo wypłacić jedynie 4,5 tys. rupii (równoważność około 300 zł). Za pierwszą ofiarą – biznesmanem z Uttar Prades, który dostał zawału słuchając premiera – podążyły kolejne. Każdego dnia w kolejkach do banków umierali oczekujący (w sumie ponad sto osób).
Posiadacze obcej waluty, jak ja, również zostali na lodzie. Żaden bank, kantor, cinkciarz nie chciał, bo nie miał jak wymienić dolarów. Nie mam jak zapłacić za mieszkanie, za jogę w Instytucie Iyengara, nie mam za co kupić jedzenia. W teorii jestem bogatą posiadaczką tysiąca dolarów, w praktyce nie różnię się od żebraków z kilkoma rupiami. Jak przetrwać miesiąc? Indusi okazują się cierpliwi. Każdy zgadza się na odroczoną płatność, aż sytuacja się unormuje (choć nic na to nie wskazuje). Nawet pani z warzywnego straganu sprzedaje mi na kreskę.
Codziennie z Ashishem czytam gazety. To znaczy ja pokazuję artykuł, a on streszcza.
„W Radżastanie napadnięto na konwojentów transportujących gotówkę do bankomatów”
„Kolejne dwie osoby zmarły w kolejce do bankomatu”
„Mieszkaniec New Delhi rozpruł materac, w którym ukrył 900 tys. rupi”
„Zagłębie podrabiaczy pieniędzy w Zachodnim Bengalu rozbite”
„Demonetyzacja skłoniła do popełnienia samobójstwa dwóch wysoko postawionych urzędników z Mumbaju”
Odnajduję sklep spożywczy, w którym można płacić kartą. To naprawdę wyjątek, bo w Indiach 90 procent transakcji odbywa się gotówką. Kiedy w mojej ulubionej restauracji chcę zapłacić kartą (teoretycznie jest taka możliwość), do obsługi terminala potrzeba czterech kelnerów. Kiedy polska karta nie chce współpracować z indyjskim terminalem, Indus z sąsiedniego stolika płaci swoją kartą.
Do ostatniego dnia mojego pobytu sytuacja pozostaje bez zmian. Ze wszystkimi rozliczam się w dolarach, mają nadzieję, że kiedyś uda im się je wymienić na pożądane rupie. Choć bałagan utrzymywał się jeszcze przez wiele miesięcy, popularność premiera nie zmalała i wygrał kolejne wybory.
14 marca 2020 (sobota) TYLKO NIE PANIKUJ!
W Punie było nas sześćdziesięcioro. Przyjechaliśmy na intensywne warsztaty jogi do Instytutu Iyengara. Część osób po coraz gorszych wiadomościach z kraju kupuje nowe bilety i wraca wcześniej. Myślałam o tym, aby przebukować mój lot, ale jego status jest cały czas potwierdzony. Więc nie ma co panikować, prawda?
Zwołujemy spotkanie w naszym mieszkaniu. Liczymy się. Zostało nas 25. Mieliśmy wracać różnymi liniami, w inne dni, ale teraz pozostanie w grupie uznajemy za priorytet. Naradzamy się, co możemy zrobić. Kto może nam realnie pomóc. Po chwili nasze mieszkanie wygląda jak sztab dowodzenia. Cześć osób telefonuje, część szuka w internecie, spisujemy pomysły i rozdzielamy zadania.
Kolejne osoby sprawdzają, że ich lot został odwołany. Brak jakichkolwiek informacji o możliwości przebukowania. Niektóre loty w ogóle znikają, jakby ich nigdy nie było. Infolinie milczą. Wysyłam Pana Męża na Okęcie, aby osobiście sprawdził Qatar – okazuje się, że nie mają swojego biura w całej Warszawie, tylko we Wrocławiu. Jadę pod miejscowy adres biura znaleziony w internecie – biura od dwóch lat już tam nie ma.
Rząd uruchamia specjalną infolinię dla Polaków znajdujących się za granicą. Oczywiście, to polski numer, więc stąd się nie dodzwonię. Mobilizuję wszystkich znajomych w kraju. Dzwonią przez cały dzień – nikomu nie uda się połączyć. Frustracja narasta. Czy jest ktoś z imienia i nazwiska, kto jest odpowiedzialny za tę idiotyczną akcję? Czemu nie możemy wrócić tak, jak planowaliśmy?
Za to ambasada polski w New Delhi odbiera od razu. Od samego początku są uprzejmi i troskliwi. Spisują nasze dane, obiecują przekazać je dalej, ale podkreślają, że bez wytycznych z MSZ nie mogą podjąć żadnych decyzji.
Małgosia z PR pisze komunikat przedstawiający naszą sytuację. Umieszczamy go na Facebooku, rozsyłamy mediom, alarmujemy znajomych. Dodatkowo nagrywam film z prośbą o informacje, co mamy robić. Mam szczęście do dobrych ludzi i liczę, że ktoś kompetentny pomoże. Potem okaże się, że post rozprzestrzenił się jak wirus (sic!) i obejrzało go ponad 15 tysięcy osób…
Pierwsze odpowiedzi z Polski wyglądają tak:
„Jedzcie dużo owoców i warzyw. Pijcie napar z imbiru, to powstrzymuje wirusa”
„Po powrocie do Polski musicie przejść kwarantannę”
„Mogę wejść na stronę Twoich linii lotniczych i sprawdzić lot”
„Musisz zamknąć szkołę jogi, w Polsce wszyscy siedzą w domach”
Na szczęście potem pojawiają się różne sensowne pomysły. Dostaję wsparcie od bliskich, ale też od nieznajomych. Nie nadążam z odpisywaniem na wiadomości. Kontaktują się ze mną telewizja i radio. Cały czas zachowuję spokój. Nikt z nas nie oczekuje wyjątkowego traktowania. Potrzebujemy potwierdzonych wiadomości. Jeśli loty zostają odwołane, a czarter sprowadzi nas za tydzień, to ewakuujemy się z dużego miasta w miejsce odludne i spokojnie czekamy. Tymczasem nic nie wiemy. Zaczynam podejrzewać, że rząd również nic nie wie…
Coraz więcej niepokojących informacji z Polski: o wprowadzeniu stanu wyjątkowego, o zamykaniu granic, miast. Jestem zła na media, że podsycają panikę. Nie widzę lekarzy, naukowców, laborantów tylko gadające głowy, które chcą ugrać kapitał polityczny. Wiem, że w Polsce sytuacja jest napięta. Pan Mąż jest świadkiem agresji ordynatora szpitala wobec lekarki – zwalnia ją ze skutkiem natychmiastowym. Wszystkim puszczają nerwy. A jak stres wpływa na obniżenie odporności, wszyscy wiemy.
Kilka osób postanawia kupić nowe bilety dokądkolwiek, byle bliżej Polski. Jadę z koleżankami do biura podróży. Rikszasz najpierw nie chce nas wziąć, a potem całą drogę powtarza jak mantrę „korona wirus, korona wirus”. Brzmi to jak zaklęcie, którym chciałby się nas pozbyć. Podejrzewam, że pieniądze od nas ofiaruje świątyni w intencji zdrowia.
Obserwuję, jak powstaje panika. Jedna osoba rozkleja się po rozmowie z rodziną. Druga zostaje postraszona w internecie. Ktoś mówi głośno, że rząd jest skupiony na kraju i nie obchodzą go Polacy za granicą. Znajomy Indus odradza samotne chodzenie po ulicy. Indusi uważają – słusznie – że korona wirusa przywieźli do Indii turyści. Atmosfera robi się tak gęsta, że muszę wyjść na taras, zdystansować się. Spróbować myśleć samodzielnie. Chciałabym, żeby ktoś mi powiedział, że jak zrobię tak i tak, to bezpiecznie wrócę do domu. Ale nikt nie daje mi rad, nie daje gwarancji.
Październik 2018 ZAWSZE W PODRÓŻY
„Od Indii trzeba było zacząć…i dopiero potem poznawać resztę świata, aby dostrzec życie i ludzkie sprawy we właściwej perspektywie.” Jan Zakrzewski
Nie sposób poznać Indii podczas jednego lub dwóch pobytów. Postanawiam poznawać je metodycznie. Ostatnim razem zwiedziłam Goa – najmniejszy stan w Indiach. Kolej na Sikkim – drugi co do wielkości. Znajduje się na północy, której zupełnie nie znam. Z Przyjaciółką lecę do Gangtoku. Jeszcze na lotnisku zdezorientowane komunikatami pakujemy powerbanki do mojego bagażu nadawanego. To był błąd, ponieważ w Gangtoku bój bagaż nie pojawia się – zawierał zabronione przedmioty. Po zgłoszeniu okazuje się, że następny samolot będzie dopiero za 24 godziny. Choć zostałam tylko z podręcznym bagażem decydujemy się ruszać dalej. Jedziemy do Darjeelingu.
Wieczorem snujemy się po mieście. Miałyśmy jechać dalej na północ w góry, ale nic z tego. Wstępujemy do lokalnej knajpki, z której dochodzą pyszne zapachy. Właściciela i kucharza w jednym proszę o wyczarowanie wegetariańskiego ciepłego posiłku. Gdy czekamy, w knajpce pojawiają się lokalsi – znaczy, że wybrałyśmy dobre miejsce. Poznajemy się bliżej. Tenzin jest Bhutańczykiem pracującym w hotelu. Gdy dowiaduje się, ile płacimy za nocleg, od razu przenosi nas do siebie. Zaprasza również na kolacje. W ciągu następnych dni, kiedy nadal czekamy na bagaż pokazuje nam miasto. Wreszcie z jego pomocą odzyskuję plecak. Możemy ruszać dalej w góry. Niestety, jest to strefa blisko granicy z Chinami, więc podróżowanie indywidualne jest zabronione. Musimy skorzystać z oferty licznych biur podróży. Tam wynajmujemy jeepa z kierowcą. Aby zapłacić mniej, godzimy się na dzielenie auta z innymi podróżnikami. Marzą nam się młodzi Hiszpanie, tymczasem przydzielono nam parę staruszków. Przecież oni nie przeżyją tego trekkingu! Już widzę, jak trzeba będzie nieść ich plecaki i we wszystkim pomagać. Tuż przed odjazdem dołącza jeszcze jedna osoba – Hindus, który od 20 lat mieszka w Kanadzie i po raz pierwszy wrócił w rodzinne strony. Niezła ekipa. Mamy obiecany nowy jeep. Rzeczywiście, fotele są jeszcze w foliach. Jednak wyruszamy z kilkugodzinnym opóźnieniem, gdyż auto wymaga kilku napraw…
W tym czasie mamy szansę poznać lepiej staruszków z Francji. Okazuje się, że od zawsze są w podróży. Najpierw jeździli na wakacje, a od kiedy są na emeryturze częściej są za granicą niż w domu. Od tej pory naszą rozrywką jest rzucanie nazwy kraju i zaczyna się: „W Afganistanie byliśmy w marcu i kwietniu 1983 roku. Podróż zaczęliśmy w Dżalalabadzie w hotelu „Ismail”…” Francuzi nie posługujący się internetem, podróżujący z książkowym wydaniem Lonley Planet pamiętali wszystkie daty, miejsca, nazwy oraz milion przygód. Nie było chyba kraju, którego nie odwiedzili (w Polsce byli dwa razy). I zawsze z plecakami, zawsze w wersji low budget. Wieczorami wyciągali grzałkę chyba sprzed wojny, parzyli zioła, które przywieźli z Francji i opowiadali o podróżach. A na trekkingu nie było mocniejszych. Z trudem za nimi nadążaliśmy. Bez wysiłku dźwigali najcięższe plecaki, mieli ubranie na każdą okazję i byli przygotowani na wszystko. Szybko staliśmy się nierozłączni. Zmieniliśmy plany dalszej podróży, żeby się nie rozstawać. Chciałabym, żeby moje dzieci miały tyle szczęścia, co ja, jeśli chodzi o ludzi. I żeby, tak jak ja, nauczyły się, że coś, co wydaje nam się końcem świata, następnego dnia może być okazją.
Kanadyjczyk też dołączył do naszej paczki. My – wielokrotni bywalcy Indii – rzadko się dziwiliśmy. On, ostatni raz w Indiach w wieku 10 lat, wychowany w sterylnej i uporządkowanej Kanadzie, był przerażony wszystkim. Nasz przewodnik (który okazał się tajniakiem) na pytanie o nazwę rośliny, całkiem poważnie odparł: „fauna and flora”. W dodatku miejscowi biorąc go za swojego zakładali, że Prem jest naszym… służącym i tak go traktowali. A był właścicielem najlepszej restauracji w Albercie.
16 marca 2020 (niedziela) ŁAŃCUCH LUDZI DOBREJ WOLI
Mam déjà vu. Znów koło pierwszej w nocy idę do toalety, a Przyjaciółka nie śpi, tylko siedzi w internecie. Rząd ogłosił program „Lot do domu”. Trzeba się zapisywać, zabiorą nas czartery. Wysyłamy. Potrzebuję pięciu minut, żeby wyobrazić sobie, jak logistycznie ściągnąć do Polski 100 lub 200 tysięcy ludzi przebywających obecnie poza Polską. Nagle postanawiam ruszać na własną rękę. Później – od znajomej psychiatry – dowiem się, że zadziały we mnie wszystkie pierwotne instynkty. Musiałam dostać się do domu. Jak najszybciej. Za wszelką cenę.
Podróżując spotykam innych wędrowców. Gdy zbliża się termin powrotu, stają się poirytowani, rozżaleni. Żałują, że czas tak szybko minął. Powrót traktują jak karę, na którą nie zasłużyli. A ja kilka dni przed powrotem czuję motyle w brzuchu – jak panna młoda, która szykuje się na wesele. Uwielbiam ten moment, kiedy Rodzina czeka na lotnisku i uściskom nie ma końca. Rozpakowywanie prezentów, pokazywanie zdjęć, wspólny posiłek, dzielenie się opowieściami – to też część podróży. Taki finał z przytupem. Nagle czuję, że ktoś chce mi odebrać mój happy end.
Szybki telefon do Pana Męża. Gdy on kupował bilet na najbliższy samolot do Europy, ja się już pakowałam. Kwadrans później miałam już bilety i byłam gotowa do drogi. Przyjaciółka postanawia zostać. Za to przyłącza się moja współlokatorka. Dzwonię do Ashisha z pytaniem, jak dostać się do Mumbaju. Podaje namiar na dworzec autobusowy, gdzie mogą być taksówki. Kiedy się pakujemy, wyłączają prąd. To nic nietypowego w Indiach, ale pakowanie się z latarką nie należy do najłatwiejszych. Potem ciągniemy nasze walizy po schodach z 4 piętra. Jeszcze tylko pokonanie kraty, pobudka dozorcy, żeby otworzył bramę i jesteśmy na zewnątrz.
Wychodzimy na ulicę i siadamy na krawężniku. Czekamy na jeszcze jedną osobę, która zdecydowała się z nami uciekać. Mamy bilety do Dubaju, a potem do Niemiec. Plan jest mocno ryzykowny. Kilka godzin temu znajomi ostrzegali, że Niemcy zamykają granice. Ryzykujemy, że utkniemy w Emiratach. Trudno, stamtąd będzie już bliżej do Polski. Pan Mąż popiera mój pomysł.
Jest druga w nocy w Punie. Siedzimy na krawężniku, gdy podjeżdża auto. Wysiada młoda kobieta z pięknym psem i pyta, czy może nam pomóc. Opowiadamy nasza historię. Oczywiście oferuje pomoc. Wiezie nas do swojego domu. Załatwia transport do Mumbaju. Podaje swój numer i eskortuje nas telefonicznie do celu. Wtedy po raz pierwszy myślę, że jeśli tak zaczyna się nasza podróż, to zakończy się pomyślnie.
Na lotnisku w Mumbaju spokój. Trochę osób w maseczkach. Ruch normalny. Mam czas, aby napisać do mojego niemieckiego przyjaciela i wtajemniczyć go w plan. Oczywiście obiecuje pomóc. Po kilku godzinach oczekiwania wywołują mój lot. Wsiadam do samolotu. Czy wsiadł i on? Nie wiem, bo korona wirus wylęga się bardzo długo. Stąd jego niebezpieczne oblicze.
Docieramy do Dubaju. Tutaj również spokój. Nikt nie mierzy temperatury. Na lotnisku duży ruch: miejscowych i „białych”. Dzwoni TVN – chce mieć informacje, gdzie jestem. Nagrywam krótki filmik i proszę, żeby trzymali kciuki. Lot do Dusseldorfu nie jest odwołany, czyli Niemcy jeszcze otwarte. Wsiadamy. Na szczęście piloci nie wzięli sobie do serca „home office” i byli na miejscu. Do celu docieramy nawet przed czasem. Kolejny etap za nami. Na lotnisku czeka Rene – mój przyjaciel. Przejechał ponad 300 km, aby przywieźć nam ciepłe ubranie (nadal paradujemy w krótkich rękawku, a tutaj jest tylko kilka stopni) oraz wielką torbę z wałówką. Wcześniej sprawdził nam połączenie kolejowe do granicy oraz jeszcze otwarte przejścia graniczne. Przyjeżdżamy więc na gotowe. Choć widzę Rene zaledwie pół godziny, to celebruję każdą minutę. Jestem brudna, niewyspana, głodna, ale szczęśliwa. Poza tym do domu jest już tak blisko, że stąd poszłabym nawet na piechotę, gdyby inaczej się nie dało.
Wsiadamy do pociągu do Berlina. Przejeżdżamy całe Niemcy. Około północy przesiadamy się w pociąg do Frankfurtu nad Odrą. Jesteśmy chyba jedynymi pasażerami. Nikt nie sprawdza biletów. Przez całą podróż jestem w półśnie. Mylą mi się godziny, języki. Po każdym etapie wysyłam wiadomość do domu, gdzie się znajduję.
Około drugiej w nocy (ta godzina mnie ostatnio prześladuje) wysiadam we Frankfurcie. GPS pokazuje, że do granicy są 3 kilometry. Wkładam plecak i idę. Jest strasznie zimno. Podśpiewuję, żeby dodać sobie animuszu. Przechodzę most łączący oba kraje. Czuję się jak na wojnie. Tylko że ja mam dokąd wrócić. Po drugiej stronie czekają służby graniczne. Pan ubrany jak kosmita mierzy mi temperaturę. Drugi pan ubrany całkiem zwyczajnie (żadnej maseczki, rękawiczek) prosi o wypełnienie dokumentu informacyjnego. Nikogo nie interesuje mój paszport ani skąd wracam. Dostaję informacje o kwarantannie i to wszystko.
Jeszcze w Mumbaju piszę do dwóch koleżanek, które kilka dni wcześniej wróciły do Polski z Indii. Pan Mąż – lekarz – nie może opuścić Warszawy i nas odebrać. Proszę je o pomoc w transporcie. Oczywiście, nie odmawiają i są gotowe do działania. Po czym… wysyłają swoich mężów. Jeden przewozi mnie spod granicy do Poznania, drugi przejmuje w Poznaniu i wiezie do Warszawy.
34 godziny, 3 kontynenty, 4 strefy czasowe, taksówki, pociągi, samoloty i auta i jestem w domu
ITAKA
„W Indiach nie warto się o nic zabijać, bo jeżeli coś się uzyskuje, to raczej przez szczęśliwy przypadek niż przez spryt i inteligencję” Tadeusz Margul
Zarezerwowałam miejsce w Instytucie na październik 2021 roku. Administrator Pandu przez pomyłkę napisał „listopad”. Zwracam uwagę na błąd, a on ręcznie dopisuje, że mogę przyjechać na dwa miesiące. „Możesz tu zostać jak długo zechcesz”.