Epistolaria

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Według definicji: autobiografia to utwór piśmienniczy, którego tematem jest własne życie autora. Czym jest autobiografia, wiemy – i z całą pewnością nie jest to kronika towarzyska. Rozumiem jednak, że czasem uboga treść zasadnicza i potrzeba nadania jej rozgłosu połączona z marketingowymi zobowiązaniami uzasadnia odstępstwa od norm i reguł formalnych. Ciężar gatunkowy dzieła stanowi ważność i rola opisywanych w nim zdarzeń i osób, dlatego przyjmuję jako ogromne wyróżnienie fakt, że autor w tym utworze poświęcił aż piętnaście stron mojej skromnej osobie, co niewątpliwie zobowiązuje mnie do popełnienia przynajmniej jednej, co też niniejszym czynię.

Przyznaję, że zabieg udowadniania światu własnej wielkości poprzez małość innych jest mi już dobrze znany i nie budzi we mnie żadnych kontrowersji, choć uważam go za średni i godny bardziej kolorowych pism dla gospodyń domowych niż wielostronicowych publikacji wydawniczych, ale w myśl tak zwanej licentia poetica: kto autorowi zabroni?

Wiem, szanowny Jakubie, jak ogromną wagę przykładasz do przymiotników, cytatów/ten na końcu/ i wyrażeń obcojęzycznych, które zawsze stanowiły dla Ciebie miarę erudycji i sposób na skrywanie kompleksów, dlatego trzymając się owej absurdalnej licentia poetica, z pewną dezynwolturą pozwolę sobie na drobne ad personam, choć wydawało mi się, że wiele naszych zaszłości powinniśmy traktować ad acta. Skoro już czynisz nasz dyskurs publicznym, wyjaśnijmy to raz na zawsze pro publico bono, by nie męczyć już naszą sprawą nikogo i uciąć raz na zawsze spekulacje o naszych rzekomych zażyłościach.

Pomimo poważnych perypetii zdrowotnych i podeszłego wieku, mnie również pamięć nie zawodzi, i mimo wielu często bardzo intratnych namów, również bliskich Ci ludzi, nigdy nie dałem się przekonać, choćby ze względu na uszanowanie prywatności i spokoju wielu znanych nam obojgu osób trzecich, których rozczarowanie Twoim zachowaniem miałem okazję wielokrotnie obserwować. Zawsze wolałem kumpli od pochlebców, ale nie mnie oceniać Twój gust tak bardzo zawiedziony wizytą w moim domu. Wybacz, że podejmowałem Cię w salonie, gdzie książki nie służyły za fototapetę, bo zawsze uważałem, że są do czytania, a nie pokazywania i cytowania – taki drobny, różniący nas niuans leksykalny, jakich między nami wiele. Jadalnia – nie biblioteka, mieszkanie – nie apartament, samochody – nie fury, kobiety – nie lachony, pieniądze – nie worki hajsu, robota – nie kariera, radiowy poranek – nie rzekoma polityczna misja, wspólny interes, a nie megalomania. Każdy z nas urządził się w swoim, odrębnym świecie, ale stworzyliśmy także ten wspólny i wzorem innych par budowaliśmy go na przeciwieństwach – nasz toksyczny związek, udany z pozoru, bo przecież wychowywaliśmy wspólnie potomstwo, kochane potomstwo, wobec którego mieliśmy różnie oczekiwania. Pomimo różnic połączyło nas dziesięć zawodowych lat, miliony słuchaczy, tysiące wspólnych radiowych godzin, kilkaset obrażonych za naszą audycję bohaterów, kilka procesów sądowych, kilka piosenek, parę reklam, billboardów, dwa mikrofony i jeden cel: zrobić największą w historii radiową rozpierduchę w rytm rock’n’rolla. Być może trwalibyśmy tak przy sobie jeszcze długo, bo naprawdę fajnie było i naprawdę było warto, ale w myśl starej zasady, że najlepszym lekarstwem na udany związek jest ZDRADA, udało się to wszystko skutecznie rozpieprzyć.

Pewnie pamiętasz, że tego wieczoru, kiedy u mnie gościłeś, na koniec spotkania radośnie wstawieni obrzucaliśmy się śmieciami. Szkoda, że lata lecą, a nas dalej bawią te same zabawy, tylko śmiechów jakoś nie słychać. Dzisiaj piszesz o moim życiowym upadku, ale nic nie udowadnia niesłuszności tej tezy bardziej, niż głośny wkurw zorientowany na ludzi u boku, u których i dzięki którym dziś swoje sukcesy osiągam w życiu osobistym i zawodowym Mam tylko w całej swej naiwności nadzieje, że nikomu z nas nigdy do głowy nie przyjdzie te nasze wspólne sukcesy opisać… bo jak mawiał Dudek: „wolę być głupim z nadzieją, niż beznadziejnie mądrym”.

P.S. Na zakończenie dodam, że jako Twój zawistny cień i wór, który, jak zawsze powtarzałeś, dźwigałeś przez lata, też popełniam autobiografię, w której opisuję choroby, z którymi przez lata przyszło mi się zmagać. Przykro mi, ale jestem zmuszony Cię poinformować, że mimo całej mojej do Ciebie ogromnej słabości, sympatii i sentymentu, nie znajdziesz się w niej pod literą „W”, ani nawet pod „CH”.

I obiecany cytat: „Przyjacielu, niech bogowie otaczają Cię troską, a Junona nadal przymyka oko na Twe bezeceństwa. Niech skóra Twych niewolnic będzie gładka, a sen /…/ twardy i spokojny”.

Reklama