Mariusz Bonaszewski: Nie gra się dla wszystkich

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Charyzmatyczny, nieodgadniony, utalentowany, inteligentny – takie hasła opisują w różnych tekstach Mariusza Bonaszewskiego. Porozmawiajmy o kreacji w wywiadzie medialnym. Jak bardzo można tym manipulować? Jak bardzo czuje się pan zobligowany do tego, by w rozmowie z dziennikarzem utrzymywać jakiś wizerunek?

Pewnie jeszcze rok temu rzuciłbym się na takie pytanie i odpowiadał wieloma okrągłymi zdaniami. I pewnie nawet poczułbym się nieźle po takim rozpoczęciu wywiadu. Teraz mnie to już kompletnie nie interesuje. Po pierwsze: to jest nieprawda. Wie pani: narcystyczny, chaotyczny, z lekka niezrównoważony, przerażony…

Pan skierowuje naszą percepcję na minusy, ja wyszłam od plusów.

Nie, na prawdę, a nie na minusy. Ja niczego nie kreowałem. Oczywiście, zawsze byłem w pewnego rodzaju ekspresji. Przez nią zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię w tym zawodzie.

 
Reklama

To w ogóle jest bardzo interesujący moment w życiu aktora. To pytanie.

No tak. Wciąż mi to sprawia ogromną przyjemność, mogę to powtarzać w kółko, ale na pytanie, co ja robię w tym zawodzie, odpowiem: nie wiem. To znaczy mam taką wiarę, oczywiście idiotyczną, w porozumiewanie się z ludźmi na widowni. Aktor jednak musi mieć umiejętność samozapalania się, bo inaczej nie byłby w stanie ciągnąć…

MariuszBonaszewski_2

W ogóle to jest główny pierwiastek spotkania z panem,  to samozapalanie się.

Tak, tylko po jakimś czasie to już sam sobą się człowiek nudzi.

Wydaje mi się jednak, że jeżeli ma się taką składową w osobowości jak samozapalanie, to jest się w prywatnym życiu samowystarczalnym, jeśli chodzi o kolor, barwę, ekspresję, jakąś intensywność.

I to też jest klęska. Nie żyje się prywatnie samemu. Szczególnie, gdy się żyje z kobietą i dziećmi. Oczywiście oprócz sfery wolności, która jest szalenie istotna, żyje się jednak w ogromnej uwadze na kogoś. To jest sprawa serca i duszy. One się tego domagają i to jest oczywiste. Natomiast gdy się żyje jak taran, to to prowadzi kiedyś do “dzwonu”. Do wielkiego bum.

Ile takich “dzwonów” ma pan na koncie?

Podejrzewam, że dziesiątki. Tylko jak sobie z nich zdać sprawę? To znaczy, ja sięgam do nich bez trudu. Ale one niczego nie uczyły. Do pewnego momentu.

Do momentu, kiedy odnalazł pan w swojej pamięci te właśnie punkty i zrobił résumé?

Zostałem po prostu nazwany przez samego siebie i trochę przez życie. Pomyślałem: dosyć już tych słówek, dosyć tych zdanek! Oczywiście, trzeba nałożyć jakąś maskę, żeby funkcjonować. Ale żeby nałożyć maskę, to trzeba się przedtem utwierdzić w naturalności, albo raczej w prawdzie na temat siebie. Też po to, żeby stanąć z tym kimś, z kim się żyje, oko w oko, nago. I żeby mówić prawdę. Tylko to jest istotne. A poza tym to fascynujące, naprawdę fascynujące. Nie ma możliwości całkowitej zmiany siebie, nie wierzę w to. Ale jest możliwe zdawanie sobie sprawy z tego, kim się jest, i obnażenie się: jestem, jaki jestem.

A spośród tych wszystkich, nazwijmy to umownie, etykiet, które pan otrzymywał do tej pory, miał pan jakąś swoją ulubioną? Taką, która korespondowała np. z pana ego, narcyzmem, o którym pan wspomniał?

W pewnym sensie zbudowałem się poprzez opinie innych. Ale mało tego! Nagle uświadomiłem sobie, że funkcjonuję w potworności pokazywania się innym.

Koszmar.
To jest mało powiedziane. Szczerze mówiąc, większość ludzi się tym zajmuje. Zacząłem ich dookoła siebie rozpoznawać. Zacząłem im się przyglądać – doskonale znam ich sytuację i wiem, jak to jest wewnątrz straszne.

I nie chodzi o wasz zawód – zawód aktora.

Nie, oczywiście że nie. Każdy chce się sprzedać ładniejszym. Nikt nie wygląda tak źle, jak na swoim zdjęciu w paszporcie, ale też nikt nie wygląda tak dobrze, jak na zdjęciu na facebooku. To jest naturalna potrzeba. Pewnie jak ludzie robią sobie różne rzeczy w mediach społecznościowych, to czują się lepiej. Ich prawo.

MariuszBonaszewski_4

Kreacja? Autokreacja?

Tak, to wspaniałe. Tylko ja mówię o czymś zupełnie innym: o niezdawaniu sobie sprawy z siebie, o przenoszeniu tego na kontakty z najbliższymi ludźmi. Mam syna, z którym zacząłem się kontaktować dopiero teraz, nie zdając sobie wcześniej sprawy, jaki jestem niezbędny i potrzebny. Nie po to, wie pani, żeby go do szkoły podwozić, tylko żeby z nim rozmawiać.

Żeby z nim być.

Po to, żeby z nim milczeć, albo żeby wysłuchać jego monologu. Nie mojego monologu, tylko jego.

Jak pan doszedł do tego spokoju?

Do żadnego spokoju nie doszedłem, ja jestem w pełnym chaosie… Przeszedłem bardzo poważne tąpnięcie zdrowotne. Nazwę to endokrynologią… Kilka lat temu zacząłem się budzić w potwornej sile. Nie jestem na siłowni, a mam potworną siłę! Ściskam ludziom rękę, a oni do mnie: ty, co się z tobą dzieje? Byłem w takim amoku, jakbym coś brał! A nic nie brałem. Pracowałem straszliwie intensywnie. Grałem dużą rolę, miałem masę zdjęć, jeszcze biegałem, wstawałem rano… W ogóle nie wiedziałem, co się dzieje! Czułem się Bogiem. A potem nastąpił gwałtowny spadek i wtedy zrozumiałem, że coś jest nie tak.

Jest pan zadowolony z tej metamorfozy? Nie jest tak, że żyje pan w jakimś procencie tamtego siebie?

Nie, nie, intensywność wciąż jest. Stoję przed ogromnymi planami, intensywnie pracuję.

Nie wiem, czy to nie jest w ogóle klucz do pana istnienia w zawodzie. Nagle okazuje się, że jest pana jakoś więcej, mądrzej, ciekawiej, bardziej wyważenie. Czy można to przypisywać tym właśnie zdrowotnym “ekspedycjom”, na jakie został pan wysłany?
W moim życiu stało się bardzo wiele rzeczy w tym czasie. Czy to się przekłada tak, jak pani mówi? Jestem mężczyzną. Mężczyźni dojrzewają później. Starzeją się dość okrutnie.
No to porozmawiajmy o starzeniu się kobiet. O okrucieństwie starzenia się kobiet.

Powiem pani, że na ten temat nic nie wiem, ale boli mnie to. Jestem tego świadkiem. Mam ochotę wrzeszczeć jak Ionesco do Boga, dlaczego jego żona wygląda tak, jak wygląda. Tak, chyba wiem coś o tym… Może mam w sobie trochę kobiety? Ale to męskie starzenie się jest takie głupie! Ono tak nie boli, ale… Mężczyźni nakładają sobie na przykład kapelusze, bo łysieją, malują się…

Wszyscy jesteśmy głupi w przemijaniu. Po prostu.

…Wsiadają w jakieś samochody, albo zaczynają pleść. Byłem świadkiem już wielu tak absurdalnych i żenujących rozmów na ten temat z mężczyznami w moim wieku, którzy robią dziwne rzeczy i opowiadają mi o nich. Zresztą mają do tego prawo, tylko że jednocześnie zostawiają pole krwi za sobą. To są kobiety. I w tym sensie to jest po prostu żenujące.

Zatem porozmawiajmy o sztuce. Bardzo cenię sobie tę pana przestrzeń zawodową, która jest pozbawiona cielesności, tego, co podlega prawom przemijania. Słowo jest pana sprzymierzeńcem. W czytaniu audiobooków, w Teatrze Polskiego Radia, w słuchowiskach rozmaitych umie pan zrezygnować z powłoki cielesnej i być w słowie, w głosie tak wszechmocnym, tak intensywnie obecnym. Czy bierze się to z ciała?

W Teatrze Polskiego Radia to jest bardzo intensywne – ja tam gram. Gdyby mnie pani zobaczyła, to ja po prostu latam. Jestem cały w ekspresji. Najważniejsze rzeczy, które tam robiłem, są graniem. Czytanie audiobooków to nie jest mój zawód. Czytam je, ale w pewnym sensie się do tego nie nadaję.

To jest kokieteria.

To mi sprawia ogromną trudność. Są ludzie, którzy siadają przed mikrofonem i po prostu czytają siedem godzin non stop. Ja jestem umęczony po dwóch godzinach, widzę już podwójnie, język mi się plącze, jestem zmęczony.

Tego w ogóle nie słychać. Dziękuję za “Żar” Sándora Máraia.

A to tak, to z przyjemnością! Ale najczęściej proszą mnie o kryminały. To się od Nesbø zaczęło. Świetny facet, poznałem go. Prowadziłem z nim spotkanie, dla 600 osób, współprowadziłem. Po tych dwóch godzinach, po jakiejś jeszcze prywatnej rozmowie miałem wrażenie, że jestem w stanie się z nim dość szybko zaprzyjaźnić.

bonaszewski_3
Kiedy rozmawia pan z Nesbø, nie ma pan wrażenia, że jest pana mniej, że jest pan bardzo okrojony, a rozmawia pan z kimś, kto pisząc –  s t w a r z a?

Proszę pani, ja jestem zazdrosny. Bardzo. O talent. Chodzi o to, że cały czas nie mogę się do pewnych rzeczy przybliżyć. Bardzo bym chciał, bo czasu jest niewiele już. Chociażby po to, żeby się znaleźć na scenie w zupełnie innej sytuacji.

A aktorstwo nie jest rodzajem stwarzania? Ja to sobie tak wyobrażam: wychodzicie na scenę i są te sekundy ciszy, z której wyłania się coś, po czym nic nie będzie już takie samo.

Mnie to śmieszy. Naprawdę. Proszę się nie gniewać, ale to nie ma ze mną nic wspólnego. Nie jestem demiurgiem. To jest w pani. Naprawdę, w pani.

No dobrze, ale jako Hamlet nie czuł pan tej demiurgiczności, a właściwie tej sprawczości, tej mocy?

Ja w “Hamlecie” jestem cały czas. W dodatku jestem proszony dość regularnie o to, żeby czytać Szekspira głośno. I to robię. Być może czytam go dość podobnie, jak go grałem [w spektaklu Andrzeja Domalika w Teatrze Dramatycznym w 1992 r. – przyp. M.J.], ale pewnie nie aż tak. Fajnie się w “Hamlecie” cierpi. Bardzo. To niezwykle przyjemne.

No i ekstaza co krok. Jeśli ma się tak czuły stosunek do słowa, to to jest tekst porażający, niezależnie od tego, w jakich czasach go czytamy, kto go inscenizuje, kto go gra. Zawsze się  w nim odnajdziemy.

My mamy tłumaczenia, to nie jest tak ekscytujące.

Tłumaczenia też są w stanie przydać mocy.

Ponieważ cierpi pani na oczach ludzi, to to jest bardzo ekscytujące… I strasznie głupie.

No tak. Ekshibicjonistyczne? Popisowe?

Nie, w gruncie rzeczy w “Hamlecie” powinno się stać w jednym miejscu i będąc właściwie nagim mówić ten tekst. Oczywiście, on jest tak napisany, że aby wyjąć jakieś myśli, to się pani sama napędza. Bardzo to lubię. Przymierzam się do Ryszarda…

Czy to będzie moment kulminacji, jakiegoś spełnienia zawodowego, czy bardziej przygody ze słowem znów, tym uwielbionym słowem?

Nie wiem, co to będzie. Mam jeszcze w sobie coś takiego, z czego się strasznie cieszę, że ja NIE WIEM. Naprawdę, nie wiem. Mam ekscytację wykonywania tego zawodu, mimo cierpień i bólu, mimo… nędzy wstydu. Tak. Tego wszystkiego mam w sobie pełno, ale… To jest zawód-cud! Naprawdę. Wspaniałe jest to oczyszczanie, które się zdarza na końcu przedstawienia – nie co wieczór, bo to nie jest możliwe, ale co jakiś czas. Myślę, że coś się zmienia. To znaczy ja się zmieniam – psychofizycznie. W związku z tym mam jeszcze nadzieję na złapanie za pysk zupełnie nowej przygody.

Powiedział pan “zawód-cud”. Wcześniej trochę krytycznie mówił pan o obnażaniu przed widzem w teatrze. Wejdźmy w takim razie na plan filmowy. Czy z tą ekspresją, nerwem zaraz pod skórą, tą cienką skórą, na planie filmowym jest pan bardziej bezpieczny? Ma pan możliwość schowania się za coś? Jest pan jak w kamizelce kuloodpornej?
To chyba nie ma nic wspólnego z planem filmowym, ale coś się takiego stało przed kamerą ostatnio, że strasznie polubiłem energię kobiecą. Moja żona mi powiedziała: ty potrzebujesz energii kobiecej.

Nie jest tak trochę, że w świecie teatru energia, sprawczość i stwarzanie to jest cecha i właściwość męska?

Chciałbym uniknąć takich podziałów, ale ma pani rację pewnie, bo, mówiąc “gazetowo”, te podziały istniały i istnieją. Także finansowe, takie najprostsze. To jest prawda.

Poza tym, historia teatru to są nazwiska męskie. Sam pan przecież z tymi wielkimi pracował: Jarocki, Grzegorzewski, Wajda, Domalik. To są wielkie nazwiska mężczyzn, chociaż kobiet też nie brakuje, ale one… jako dodatek.

Zacząłem po prostu wyczuwać to, co jest trochę zakryte, a czego wcześniej nie wyczuwałem, wydając w dodatku bardzo szybko opinie. Zdając sobie sprawę, że coś mi nie pasuje, uciekałem, odchodziłem. I uważałem, że wszystko wiem. Z mężczyznami trafiałem dużo częściej, nie kulą w płot, tylko w samo sedno. Wiedziałem jacy są. Gdzie są słabi, gdzie silni, itd.

A kobieta – niewiadoma.

Nie no, po prostu się myliłem. Gorzej! Ja czegoś w ogóle nie rozumiem w takich zetknięciach mężczyzna – kobieta. Po prostu nie rozumiem. Ponieważ nie rozumiem, to trzeba by się trochę tym zająć. [Mariusz Bonaszewski współpracuje obecnie z Karoliną Bielawską przy filmie o Violetcie Villas – przyp. M.J.]

Czy można liczyć na to, że uwierzy pan w kino tak, jak przez tyle lat wierzy pan w teatr? Aktor Teatru Narodowego z dwudziestoletnim stażem na tej scenie?

To jest sprawa różnych rzeczy… Pamiętam, przykrą rzecz usłyszałem o sobie kiedyś od pewnego reżysera… Dawno temu to było. Powiedział: Bonaszewski w kinie? Eeeee, to jest aktor teatralny! Wtedy byłem oczywiście wściekły, chciałem się właściwie bić. Pomyślałem sobie, cholera jasna, oni naprawdę nic nie rozumieją. Mają jakiś XIX wiek w głowie, w sensie podziałów, ekspresji, którą nazywają teatralną. Nie chcę już używać przykładów aktorów amerykańskich czy angielskich, którzy są tak strasznie teatralni. Czasami na planie przed kamerą czuję się fatalnie, czasami wspaniale. Tak mało tam też ode mnie zależy. …No i nie znoszę oglądać siebie.

Po tylu latach pracy w tym zawodzie ma pan to nadal?

Nie znoszę swojego głosu, swojej twarzy. To jest dosyć naturalne, to zetknięcie się z sobą, jakimś innym, obcym – to zawsze jest obce. Ale to też narcystyczne. Wolę nie oglądać, ale czasami jestem przymuszany. Ktoś mnie namawia i wtedy oczywiście to robię, jestem w stanie się wyłączyć. Dzięki temu, że widzę siebie takiego na ekranie, wiem o sobie naprawdę trochę więcej. Uświadomiłem sobie również, że już nie umiem oglądać też swoich kolegów. Ale robię wszystko, żeby jednak się przemóc, żeby dostrzec… Widzę, jak z siebie korzystamy, jak korzystamy z tych samych narzędzi. One są już tak zużyte, nie do wykorzystania kompletnie, a jednak nas biorą! A ja myślę: a niech się znajdzie ktoś taki, kto będzie z nami rozmawiał jak ten Haneke! Oczywiście, to jest bardzo trudne dla aktora, być w takiej dyscyplinie, męczarni, w takim trochę batożeniu. Niektórzy nie chcą.

Dla pana to jest trudne?

No, nie no, wie pani… Ja byłem z Jarockim! Ale chodzi też o to, żeby się sobą zadziwić, żeby nagle zdać sobie sprawę – cholera jasna, zdjąłem tę blokadę z siebie? Przecież ja tylko dlatego nie mogę użyć pewnych narzędzi, jak i moi koledzy, bo jesteśmy zblokowani różnego rodzaju rzeczami. Czasami też o to chodzi, żeby te blokady zdejmować. Wówczas są możliwe olśnienia. Naprawdę, olśnienia! Część widowni to wyczuwa, część, nie wszyscy. Ale nie gra się dla wszystkich. Nawet w teatrze.

Reklama

Mrok w sztuce mnie pociąga | Anna Leon

Ania Leon jest dzisiaj naszą gościnią w studio #anywhereTV. Dzisiaj porozmawiamy odrobinę o mroku w sztuce, a jest to idealny temat z powodu dzisiejszego święta Halloween. Oczywiście skupimy się na drugim albumie naszej gościni, zatytułowanym “Czas się bać!”. Jest on zobrazowany za pomocą kina grozy. Brzmi ciekawie?

Każde moje medium mówi innym głosem | Pola Dwurnik

Witamy się z Wami w środę z naszego szklanego studia #anywhereTV! Dzisiaj iście artystycznie, bo z programem #zaObrazem, który prowadzi Karolina Ciesielska – nasza koneserka sztuki. Jej gościnią jest Pola Dwurnik – malarka. Pola zajmuje się głównie malarstwem olejnym, różnymi mediami rysunkowymi i kolażem, ale jest także jest autorką publikacji i redaktorką.