Jesteś wyśmienitym aktorem, współpracującym od lat z najwybitniejszymi twórcami polskiego teatru. Ale dzisiaj, po roli w „Uchu prezesa”, powinnam może rozmawiać z tobą raczej jak ze stand-uperem, performerem, a nie tak, jak tego wymagałoby twoje niebagatelne doświadczenie teatralne?
Rzeczywiście, skala przeżyć i wspomnień związanych z pracą w teatrze jest dla mnie wystarczająca, by o nich mówić. Minęło w sumie 25 lat, od kiedy pracuję w teatrze zawodowo. Zacząłem jeszcze na studiach. Ale żadnych jubileuszy nie urządzam, bo mi to nie w głowie.
To chyba nie jest w twoim stylu?
Nie jest, ale nie wykluczam, że po 50 latach pracy to się zmieni. Mam aspiracje, by nie tyle długo pracować (to jest naturalne), ale żeby długo żyć.
Skoro mówisz o jubileuszach, to muszę odwołać się do naszego ostatniego spotkania, które miało miejsce 12. grudnia 2006 r. w pewnej stacji radiowej. Były to twoje 38. urodziny. Podczas wieczornej audycji jedliśmy ciasto urodzinowe, a ty wspominałeś, z jakim uporem w ciągłych rozjazdach próbowałeś pracować w teatrze. Grałeś już wówczas w „Złotopolskich”, ale dla nas byłeś aktorem, który pracował z Lupą, Jarzyną, Klatą. Wtedy jeszcze nie grałeś u Warlikowskiego…
…Autentycznie się wzruszyłem. Ale to już jest ten wiek, że się człowiek wzrusza, kiedy widzi, jak deszcz kapie w kałużę.
Już masz ten wiek?
Tak.
Potem nasze drogi się trochę rozeszły. A dziś przez oglądalność fenomenu serialowego, jakim jest „Ucho prezesa”, stałeś się bohaterem masowej wyobraźni. Co z tym zrobimy?
Możemy o tym rozmawiać. Nie wypieram się tego. Moja praca służy temu, żeby tak się właśnie działo. Jest wielka sztuka, piękny teatr i piękne tematy. Jest też sytuacja polityczna, z którą mamy do czynienia w Polsce, odmienna od tej, która nam towarzyszyła przez ostatnie kilkadziesiąt lat, przeszło 25. I to pewnie ona wywołała potrzebę stworzenia tego serialu. Tak wielka oglądalność i zainteresowanie „Uchem prezesa” świadczą o tym, że warto to robić. Jestem aktorem. Kocham swoją pracę, co sprawia, że jestem w niej spełniony i szczęśliwy.
Chyba zawsze taki byłeś?
Tak, choć miałem różne okresy w życiu i nie zawsze było przyjemnie. Ale praca zawsze sprawiała mi satysfakcję i radość. Nie należę do tych aktorów (i tacy bardzo mi się nie podobają), którzy do pracy, jaką sobie przecież wybrali w życiu, idą z wielkim mozołem i trudem, mówią: jak mnie się, k…, nie chce! Ja kompletnie nie rozumiem takiego zblazowania. Oczywiście, czasem są momenty, że się nie chce. Bywa to wywołane nastrojem, pogodą, chorobą, nie wiadomo czym, ale nie ma nic gorszego niż wykonywać pracę, której się nie lubi. U mnie na szczęście tak nie jest. Jest odwrotnie! Jeżeli dostaję zadanie, to czuję, że jestem potrzebny. Wtedy po prostu zaczyna się speed, zaczynam swoją rolę.
Co trzeba mieć w sobie, żeby się tak wcielić w demonicznego Antoniego, ministra wojny? Jakąś małpią zręczność z pogranicza cielesności i psychologii? Nie masz przecież doczepionego nosa, tych wszystkich akcesoriów, które pomagają wejść w postać. Jakich narzędzi używasz?
Być może zabrzmi to nieskromnie: niewątpliwie to kwestia talentu. Ale też pokory. Gdyby nie pokora, nie miałbym pewnie czasu na obserwowanie sytuacji czy ludzi, na spokojne rozróżnianie ich cech. Mówię o tej słynnej pamięci emocjonalnej. Dziś, jadąc do was na wywiad, zobaczyłem mamę wychodzącą z małym synkiem z kamienicy, gdzie był remont schodów. I te schody, remont, piach i kałuża, bo padało dzisiaj… Matka wzięła dziecko i je przeniosła. Ja czekałem, bo było czerwone światło. Zobaczyłem, jak ten synek spojrzał, ucieszył się, a potem poszli razem dalej. Tylko tyle. O takich sytuacjach mówię, zupełnie zwyczajnych, których jednak nie zdarza mi się bagatelizować.
„Ulotne chwile łapię jak fotka”.
Tak! W ten sposób buduję swoją wyobraźnię i z takich sytuacji odtwarzam postaci. Nie są mi też obce pasje pisarskie, literackie.
A na gitarze nadal grasz?
Nie. Stoi w szafie. Piękna, hiszpańska, ręcznie robiona.
Podrywałeś kiedyś dziewczyny na to swoje śpiewanie do gitary.
Więcej podrywałem już później, bez gitary. Ale niewątpliwie ta gitara jest bardzo przydatna.
Odwołujesz się dziś do pokory. Pamiętam ją z naszego spotkania sprzed ponad dekady. Musiałeś się nią wykazywać, jeżdżąc między Śląskiem a Trójmiastem, między Supraślem a Warszawą. Ile zawdzięczasz pokorze?
Zawdzięczam jej dużo. Bez niej pewnie by mnie tu nie było. Chociaż artysta też nie może być wyłącznie pokorny czy skromny… Świętej pamięci Leon Niemczyk mówił: „Skromna może być pensja albo ubranie, ale nie aktor”. I miał rację.
Czy pokorę można zgubić? Po sukcesach, nagrodach, oklaskach, wreszcie – klikaniach?
Ja będę ją miał zawsze, nawet w sytuacji, kiedy otrzymam Oscara. Bo otrzymam Oscara.
Liczysz na to, tak?
Nie liczę. Wiem, że go dostanę! Nie jako aktor. Ale nie drążmy już tego. Wyznaczyłem sobie taki cel w życiu. Jako młody chłopak, jeszcze jako bardzo młody artysta śledziłem zawsze ceremonie wręczania Oscarów i bardzo mi się to podobało. Dziś już tego nie oglądam, co nie znaczy, że się tym nie interesuję. Fenomenalni są ci młodzi, którym na starcie udało się zdobyć tak wielkie laury.
Tymczasem w zespole Krzysztofa Warlikowskiego starzejecie się razem, „wespół w zespół”. Wspólne przemijanie jest doświadczeniem budującym? A może cię ono przeraża?
Nie, nie przeraża mnie. To znaczy… Nie zaczęło mnie jeszcze przerażać. I liczę na to, że doświadczenie, które nam towarzyszy w życiu, a być może też mądrość, spowoduje, że nie będzie mnie to przerażać, że zaakceptuję upływ czasu, który jest przecież naturalny. Teatr Krzysztofa jest portretem życia człowieka i nie ma tutaj fałszu. W młodości jest piękno i prawda, ale taka sama prawda i jeszcze większe piękno jest – dzięki doświadczeniu – w starości. Tak się składa, że teraz zaprosiliśmy do zespołu dwoje nowych aktorów. To Jaśmina Polak – młoda, utalentowana dziewczyna po krakowskiej szkole, i Bartek Bielenia. Zasilą nasz zespół swoją młodością i talentem.
Przejdźmy do życia społecznego, politycznego. Jesteś świadomym obywatelem, który wyciąga wnioski z raportów na temat świata? Czy wręcz przeciwnie – sztuka wystarczy ci w zupełności i żyjesz bez codziennych sygnałów o kondycji ludzkości?
Sztuka nie jest oderwana od realiów życia, od problemów, od wydarzeń społecznych i trudno w dzisiejszych czasach być pod jakimś kloszem czy w bańce i uprawiać sztukę.
A udział w „Uchu prezesa” to wyłącznie zadanie aktorskie, czy może wiąże się z jakąś postawą obywatela świadomego politycznie?
Moje wybory artystyczne nie są i raczej nigdy nie będą polityczne. Propozycje wybieram z powodów artystycznych, nie politycznych. Przyjmując rolę Antoniego, wiedziałem, że jest to serial polityczny, natomiast nie miałem w planach, by coś przez to pokazać. Wiedziałem, że „Ucho prezesa” przedstawia współczesną rzeczywistość, oczywiście w satyrze – i tylko to. To było dla mnie wyzwanie artystyczne i aktorskie. Jedynie z tego powodu przyjąłem rolę, nie po to, by wspierać rząd lub go obalać. To nie są moje rejony myślenia. Dostałem tak fantastyczną postać, że…
…że mogłeś to spektakularnie schrzanić.
Otóż to. Ale tak się chyba nie stało.
No, nie stało się. Masz chyba dowody szacunku i uznania?
Tak, i to jest bardzo miłe. Mija tyle lat mojej pracy w teatrze i w różnych dziedzinach życia kulturalnego, nagle pojawia się „Ucho prezesa” i wszyscy się zastanawiają, kim ja jestem i skąd się wziąłem. Zawsze pracowałem sumiennie i fantastycznie, ale musiał przyjść ten spektakularny moment. I właśnie przyszedł.
Czy możesz dzisiaj powiedzieć, że na polityków patrzysz jak na postaci z jakiejś tragedii, może antycznej, może z dramatu Szekspirowskiego, a może z dramatu rosyjskiego? Jak na obsadę sceny politycznej patrzy ktoś, kto był Płatonowem?
Gdybym tak postrzegał polityków, to musiałbym mieć do nich jakiś nadzwyczajny szacunek. Oczywiście, szacunek mam do człowieka – to się wynosi z domu. Postaci w dramatach Szekspirowskich, Czechowowskich czy jeszcze innych są świetnie skrojone, a politycy świetnie skrojone miewają wyłącznie garnitury. To są najczęściej karierowicze, którym – wbrew temu, co deklarują – życie społeczeństwa jest zupełnie obojętne. Mamy na to codzienne dowody.
Chciałbyś dożyć czasów, w których sztuka zmieniałaby rzeczywistość tak, jak czasami zmienia rzeczywistość Internet?
Myślę, że z Internetem w dzisiejszych czasach trudno będzie wygrać, bo on jest dostępny bardzo szeroko. Sztuka była zawsze dziedziną mniej dostępną dla ludzi. W mieście jest dostępna bardziej, ale są przecież także wsie. Tam ludzie mniej interesują się sztuką. Nie mam im tego za złe, nie mam pretensji do żony rolnika czy do rolnika, że nie chodzi do teatru. Historycznie patrząc, sztuka zawsze miała jakieś odniesienie – na przykład społeczno-polityczne. Ale wydaje mi się, że jeśli jest odrębną przestrzenią, to wtedy jest tym bardziej s z t u k ą. Nie staje się serialem czy teatrem politycznym. Aczkolwiek bardzo dobry teatr społeczno-polityczny uprawia tandem Demirski i Strzępka. Ich patrzenie jest dla mnie szalenie imponujące i interesujące. To jest też teatr, do którego chętnie bym wstąpił na jakiś czas.
Wypowiadasz życzenie, a ono może się spełnić. We wspomnianej audycji radiowej powiedziałeś, że marzysz, by znaleźć się w zespole Warlikowskiego. Minęły dwa lata i do niego dołączyłeś.
To prawda. Tak rzeczywiście było.
Nie marzysz o kinie? Godzisz się na swoją w nim nieobecność? Albo na drugi lub trzeci plan? Czy po tym, co się zdarzyło w twoim życiu artystycznym, wierzysz już we wszystko i całkiem możliwe, że zagrasz jeszcze u Hanekego?
Nie mam takich złudzeń ani nawet takich marzeń. Nie wykluczam tego, ale daleki jestem od tego typu marzeń. Oczywiście, marzę o wielkim kinie, jednak nie jako aktor, ale jako twórca szeroko pojęty, czyli scenarzysta i reżyser. To jest moje marzenie w tej chwili i plan.
Już troszeczkę tego posmakowałeś, prawda?
Tak. Szczęśliwie dano mi kiedyś szansę, a ściślej – dwa lata temu.
„Web Therapy”.
Tak! Wspaniały producent Piotr Radzymiński dał mi szansę, powiedział: zrób to, więc zrobiłem. I był sukces.
A dla ciebie przygoda.
Dla mnie wielka przygoda i przyjemność, praca i też pokora, bo miałem wspaniałych aktorów na planie, fenomenalnych, wielkich polskich aktorów – 24 osoby. W zasadzie wszyscy oni osiągnęli w zawodzie bardzo wiele. Dlatego, jeśli marzę o kinie, to już nie jako aktor…
Już nie na prawach gościa, a na prawach gospodarza?
Na moich prawach! Nie marzy mi się udział w polskich produkcjach. Kiedyś mi się marzył, ale nie miałem takich okazji. Poza tysiącami epizodów, które zagrałem. Robiłem to tylko dla pieniędzy.
Bałeś się też wejścia na dobre w „szufladę”, prawda? Zagrasz raz transwestytę i będziesz nim już do końca życia.
Tak, bałem się tego. Wielu rzeczy odmówiłem właśnie z powodu lęku o „szufladę”. Od kilku lat nie przyjmuję ról epizodycznych. Jeżeli będzie fenomenalny pomysł na mnie i fenomenalny reżyser lub temat, to mogę taki epizod przyjąć. Ale już się nagrałem tego w życiu, już dziękuję. Nie mam ochoty pokazywać się w kinie przez kilka minut albo sekund jako lekarz, konduktor, mąż, policjant. Już mnie to nie interesuje. Zdarzyło się, że nie przyjąłem takich propozycji, śmiesznych dla mnie w tej chwili. Nie podam tytułów filmów celowo. Niektóre z nich zdobyły laury i nagrody, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Od reżysera, który mi coś proponuje, oczekuję inteligencji i świadomości tego, kim jestem.
„W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”, więc chciałabym ci życzyć, aby spełniały się twoje marzenia i abyś je nadal miał.
Spotkajmy się za 10 lat i wróćmy do rozmowy. Zobaczymy, w jakim miejscu wtedy w życiu będziemy.
fot.: Monika Szałek
Rozmawiała Magdalena Juszczyk