Zacząłem się ostatnio zastanawiać nad tym, czy jak byłem w niebie i rozdawali różne hobby jeszcze nienarodzonym dzieciom, to czy ja, zamiast stać w kolejce „sport”, nie stałem gdzieś z boku z paczką kilogramowych Haribo i litrem pepsi. No tak. Jak idę na siłownie – bo w końcu fałda wokół brzucha, już nie jest oponą Michelin do osobówki tylko do Stara – niestety nie odczuwam z tego tytułu żadnej satysfakcji. Nie mam zajawki, że jak tak będę regularnie chodzić, to za trzy miesiące będę wyglądać jak Piotrek Stramowski w Pitbullu. Nie odczuwam nagłej fali dopływających endorfin. Nie przeżywam „pakowania” jak co poniektórzy koledzy ze złotym łańcuchem na szyi, jęcząc wniebogłosy, aż człowiek zastanawia się, czy pogotowia nie wezwać.
Ja na siłowni walczę z tym, żeby z niej nie wyjść przed czasem. Robię to na różne sposoby, ale chyba najbardziej skutecznym jest „rachunek” sumienia albo „analiza” swojego dotychczasowego życia. Zajmuje mi to znaczną część biegania po bieżni, dzięki czemu odganiam myśli pt. „idziemy już?”. I tak sobie pomyślałem też dzisiaj, biegając po bieżni, która przypomina mi kołowrotek dla chomika. No i tak biegam, i biegam, i nagle – olśnienie. A gdyby tak w pakiecie do karnetu na siłownie był dołączony psychoterapeuta albo w ostateczności ksiądz (wiadomo, Smarzowski troszkę wrzucił kij w mrowisko i tak chętnie już nie będziemy korzystać z ich usług).
Wyobrażacie sobie to? Idziesz na bieżnię, a obok Ciebie dr Kowalski ramię w ramię biegnie z tobą i wysłuchuje twoich rozterek. Albo tak jak to Maciej Stuhr w swojej etiudzie „Milczenie polskich owiec” wymyślił, że jeden z bohaterów nie lubi zapachu drewna w konfesjonale i chce się spowiadać w knajpie. I wyobraźcie sobie to tutaj. Na bieżni Ojciec Mateusz i wysłucha cię, i rozgrzeszenie da, i może jeszcze jakieś nalepki odpustowe człowiek dostanie? Normalnie same plusy, żadnych minusów – jak to z filetem. W razie, gdyby jakaś siłownia wpadła na ten pomysł już dawno, to w sprawie praw autorskich jakoś się dogadamy.