Po raz kolejny bolesny krzyk wydobył się z gardeł kwiatostanu polskich patriotów, obrońców narodowych wartości i pamięci pomordowanych. Zagrożenie, tak jak za czasów PRL-u, przyszło do nas z Zachodu. Otóż kupując żonie bombonierkę w kształcie serca, nieświadomie wbiłem nóż w zbolałe plecy naszej Ojczyzny. Na domiar złego, nie czuję się winny. Może gdyby bombonierka była w kształcie krzyża, ale póki co, nie robią.
Argumenty przeciwników tego święta są cokolwiek niezrozumiałe. Podstawowy zarzut dotyczy kwestii tzw. TRADYCJI, której należy się za wszelką cenę trzymać i niczym przykazań, przestrzegać. Przypominam więc, iż każda tzw. „tradycyjność” była w swoim czasie rzeczą na wskroś awangardową. Gdyby ludzie, jako gatunek, opierali swoje działania jedynie o tradycję, zapewne do dnia dzisiejszego tkwilibyśmy w jaskiniach, traktując skórzane namioty, jako przejaw rozszalałej awangardy w architekturze okresu paleolitu górnego, która niszczy więzi społeczne człowieka jaskiniowego. Poza tym tradycja jest dla ludzi, a nie na odwrót. Nie spada nam z nieba (chociaż niektórzy tak myślą), ale jest pewnym procesem. Czytałem kiedyś artykuł, w którym opisane były dwie, starsze wiekiem Ślązaczki, które zawsze po wizycie na cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych szły do McDonalds’a na Big Maca. Mówiły wprost „to taka nasza tradycja”. Robiły coś złego? Czy nie jedząc rosołu z nudlami, czy kołocza dopuszczały się zbrodni? W moim mniemaniu nie, ale w końcu Ślązacy to ukryta opcja.
Kolejnym argumentem wojowników walczących z różowymi balonikami i kolacją przy świecach, jest dowodzenie, że mamy już swój, narodowy, polski i słowiański odpowiednik takiego święta, a mianowicie Noc Kupały. Żyję na tym świecie już 49 lat i, kurczę blade, właśnie dotarło do mnie, że tkwiłem w nieświadomości, omijany przez to magiczne, prasłowiańskie święto, niczym śpiący na szosie pijak, mijany przez ciągniki. Zachwycam się walentynkowym plastikiem, a przecież zawsze z 21 na 22 czerwca grupa półnagich panienek z wiankami na głowach, tańczy w kółeczku nad lewym dopływem Pasłęki. Szok!
Jest również pewien zabawny paradoks. Ludzie, którzy powszechnie wyrażają swoją dezaprobatę dla zachowań ksenofobicznych, każąc nam widzieć się jako piewców wolności i tolerancji dla inności, potępiają Walentynki głównie za to, że są „nie nasze” i obce nam kulturowo.
I na koniec zarzut tandety i przesłodzenia towarzyszącemu Walentynkom. No jasne. Te cechy obce są takim świętom, jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Cały Naród nie robi wtedy niczego innego, jak tylko siedzi w kościelnej ławie, oddaje się zadumie, umartwianiu, wcinając przy tym korzonki i szarańczę. A wszystko po to, by być bliżej Boga. Natomiast galerie handlowe pełne są zdziczałych hord ateistów, biegających za świecącymi reniferami. Prawie mnie przekonali.
Myślę sobie, że tak naprawdę argumentem, który w naszych polskich realiach najlepiej przemawia za odwróceniem się od walentynkowego szaleństwa, jest to, że wymaga ono od rodaków deklaracji miłości, uśmiechania się do siebie, a nade wszystko święto to – złośliwie – po prostu nikomu nie szkodzi, a tego Polak zdzierżyć nie może.
Dlatego apeluję o to, by w ten dzień dawać upust, głęboko ukrytym przed światem, naszym wewnętrznym pokładom różowej tandety. Niech będzie czekoladkowo i ckliwie. Niech będą świece i serca z piernika. Bo nic w tym złego. Polska nie utraci niepodległości tylko dlatego, bo powiemy swoim bliskim, że ich kochamy. Tak sobie myślę.