Był rok mniej więcej 1980. Byłem w pierwszej czy drugiej klasie szkoły podstawowej. Siedziałem na korytarzu ogniska muzycznego w złotoryjskim domu kultury, czekając na swoją lekcję gry na pianinie. Nie miałem pojęcia, że tego dnia, wieczorem, we wspomnianym domu kultury miał odbyć się koncert Zbigniewa Wodeckiego.
Zresztą, nawet gdybym wiedział, niewiele by mi wtedy to nazwisko powiedziało. Także, siedziałem sobie na tej ławce, na korytarzu, znudzony, kiedy podszedł do mnie facet z bujną czupryną i zapytał na co czekam. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że czekam na lekcje gry na pianinie i wywiązała się miedzy nami krótka rozmowa. Gadało nam się na tyle fajnie, że człowiek z bujną czupryną zaproponował mi, żebym wpadł wieczorem na jego koncert ze starszym bratem, którym zdążyłem się już w trakcie tej krótkiej razgawory pochwalić. Z miejsca szczerze odpowiedziałem, że trudno będzie, bo tego dnia miałem mieć imprezę karnawałową, na którą czekałem tak niecierpliwie jak tyko może czekać na bal karnawałowy siedmio-ośmio latek. Człowiek z czupryną nie zraził się moim sceptycyzmem i wręczył mi dwa, napisane przez siebie odręcznie, na kolanie, zaproszenia na wieczorny koncert. Chyba podziękowałem, a na pewno powiedziałem, że jeśli nie ja, to brat na pewno wpadnie, bo on jako starszy, dojrzalszy lubi takie imprezy.
Człowiekiem z bujną czupryną był oczywiście Zbigniew Wodecki. Po lekcji gry na pianinie, wróciłem do domu, położyłem bilety na stole i oznajmiłem mojej mamie, że mam dla mojego brata prezent-bilety na wieczorny koncert. Kiedy mama zobaczyła co przyniosłem do domu, w jednej chwili zdecydowała, że bal karnawałowy z moim udziałem będzie musiał poczekać do następnego roku. Cierpiałem. Na bal napalałem się od długiego czasu. W żaden sposób nie pocieszał mnie argument, ze człowiek, który zaprosił mnie na koncert, był wykonawcą znakomicie mi znanego utworu tytułowego do “Pszczółki Mai.” Przeżywałem swój mały, osobisty dramat, a moje protesty zostały kompletnie zignorowane. Nie było wyjścia. Musiałem iść.
Na koncert, wraz z bratem, weszliśmy nie głównym wejściem, tylko od tyłu, od strony ogniska muzycznego. Z tego co pamiętam, tak właśnie umówiliśmy się z Panem Zbigniewem. Ucieszył się kiedy nas zobaczył na zapleczu, na chwilę przed koncertem. Powiedział, że wprowadzi nas ze sceny. Ja byłem już na tyle taktowny i odpowiednio ustawiony do pionu przez mamę, że nie pokazałem po sobie, że wolałbym być dziś w innym miejscu, choć w środku jeszcze bolało. Zaczął się koncert. Pan Zbigniew, pamiętam, na początku koncertu wprowadził mnie i mojego brata na scenę, sprowadził po schodach na widownię i posadził w pierwszym rzędzie. Samego koncertu nie pamiętam dobrze, być może dlatego, że to, co było wcześniej wyparte, zostało przez wrażenie jakie pozostawiła we mnie zapowiedź odśpiewania słynnej “Pszczółki Mai”, gdzieś pod koniec tego koncertu. “A teraz dla Łukasza, przyszłego pianisty oraz dla Mirona, przyszłego spadochroniarza – Pszczółka Maja!”
I ruszyła znana całej sali melodia. “…jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie…”
Mojemu bratu udało się zostać spadochroniarzem. Ja, w swoim życiu, zrobiłem chyba wszystko, żeby pianistą nie zostać, jednak wspomnienie tego spotkania towarzyszy mi całe życie. Po koncercie wymieniliśmy jeszcze grzeczności, chwilę pogadaliśmy i poszedłem z bratem do domu. Zadowolony. Ból karnawałowej absencji minął. Pana Zbigniewa nie udało mi się już później nigdy spotkać. Żyjąc w Warszawie, kręcąc się tu i ówdzie nieraz myślałem sobie, że gdyby tak się złożyło, to zapytałbym czy pamięta pewien złotoryjski koncert, na który zaprosił przyszłego i niedoszłego pianistę. Może by pamiętał i byśmy się chwilę uśmiechnęli do siebie i do wspólnej, krótkiej przeszłości. Już nie na tym świecie… Niestety.