Usłyszałem dziś w radio jeden numer i wzięło mnie na wspomnienia. To było pod koniec lat 90-tych, kiedy mój Ojciec, Tato, leżał w dość już ciężkim stanie w szpitalu, choć nikt się wtedy jeszcze nie spodziewał, że niedługo będziemy się z nim żegnać. Na zawsze.
Jeden z moich braci, odwiedził tam Tatę, z naręczem płyt kompaktowych oraz discmanem (było kiedyś coś takiego), “gdyby Tato się nudził bardzo”. Tato płyty przyjął, choć trzeba tu zaznaczyć, że melomanem specjalnym nigdy nie był. Muzyki praktycznie nie słuchał wcale albo zręcznie się z tym ukrywał.
Po paru dniach, brat wpadł z kolejną wizytą, pogadał, a kiedy zbierał się do wyjścia, Ojciec wręczył mu te wszystkie płyty, mówiąc, że może je zabrać z powrotem.
-Zostaw tylko tę – wskazał palcem na Californication, Red Hotów. Jak się można domyślać, Tato był bardziej z pokolenia Połomskiego, czy Mirellle Mathieu niż Red Hotów… Słuchał tej płyty do samego końca. I to była wg mnie najlepsza recenzja, jaką świat mógł wystawić jej autorom. Szacun. Zawsze lubiłem te płytę, ale od tamtego czasu inaczej mi się tego słucha.