„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie.”
Friedrich Nietzsche
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich, bez większych zaskoczeń. Może poza Rewalem, który wybrał co prawda dżem a nie budyń, ale mam nadzieję, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji dotrzyma słowa i podeśle gminie nowiutki wóz strażacki tak, jak obiecało w przedwyborczej „Bitwie o Wozy”.
Jeśli zrozumieliście poprzedni akapit, to znaczy, że jesteście prawdziwymi Polakami, bo jeśli opowiecie to komukolwiek za granicą, może się srogo ten zagraniczny ziomek zdziwić, do czego przywykliśmy i co uznajemy za zupełnie normalne.
Jak na przykład Normalna Polska Rodzina.
Normalna Polska Rodzina składa się z dwóch dorosłych osobników płci przeciwnej i potomstwa w liczbie od jednego do nieskończoności. Każdego Jednego oczywiście zaczynamy liczyć od inseminacji, jednak pierwszej wpłaty w wysokości 500 PLN dokonujemy dopiero ok. dziewięciu miesięcy później.
Ponieważ w liczbie posiadanego potomstwa nie ma górnych widełek, to założeniem takiej podstawowej komórki społecznej mogą być szczególnie zainteresowani ci dorośli, którzy mają np. mnóstwo wolnego czasu, bo są np. „chwilowo między posadami”. I/Lub nie mają żadnych innych zainteresowań, ponad życiem w dumie z dokonań swoich przodków.
Kolejnym warunkiem jaki trzeba spełnić to węzeł małżeński. Lub, jak zwykł mawiać mój dziadek, pętla. Dopiero zdobywając dwie obrączki można wejść na następny level i przystąpić do powiększenia komórki przez parzenie.
I tu wydawałoby się, powinno być już z górki, ale
Sądząc po przejrzanych przeze mnie przykładach, Normalna Polska Rodzina powstaje czasem w trudzie, znoju i bardzo długo. Albo po pijanemu i z przyspieszonym procesem zawiązywania pętli, w obawie przed staropolskim – „a co ludzie powiedzą”.
Przedstawicielem pierwszego typu wydaje się być arcyposeł Jacek Żalek. Zdeklarowany i pewny swojej orientacji heteroseksualista, który oświadczył się swojej przyszłej małżonce już w wieku lat siedemnastu. Ona oświadczyny przyjęła już siedemnaście lat później, które poseł Żalek, jak zapewnia przeżył w absolutnej czystości, a po dziesięciu kolejnych latach małżeństwa doczekali się swojego naprotechnologicznie spłodzonego potomka.
Nie chcąc być źle zrozumianym, wyjaśniam, że nie podważam tutaj bycia „hetero-” przez pana posła. Jednak już nad „-seksualny” pojawia mi się mały, złośliwie kręty znaczek zapytania. A może po prostu nie umie w kalendarzyk, albo nie modlił się o to zbyt gorliwie.
Odwrotnie, jak polski rząd, który jak modli się o deszcz, to później ma problem z powodziami.
Ale poza alkoholem i naprotechnologią są też inne drogi do szczęścia.
Miłość jest przecież żywiołem, którego skutków nie sposób przewidzieć. Miłość bywa czasem jak wspomniana wcześniej powódź. I trochę, jak susza, która przyjdzie wkrótce. Niby wiadomo, że przyjdzie wiosną i latem, a jednak.
Miłość jest jak śnieg zaskakujący drogowców w zimie. Uderza znienacka.
Czasami przychodzi, kiedy żyjesz sobie spokojnie z mamą, będąc już po 30-tce. Kiedy nie masz żadnych oficjalnie udokumentowanych stałych dochodów.
Jak Jezus.
Albo Krzysztof Bosak.
I nagle, po latach poświęcania swojego życia uczuciowego na ołtarzu ojczyzny stajesz przed wyborem, czy iść dalej drogą, którą wybrał Jarosław Kaczyński i zawrzeć związek małżeński z Polską, czy startować w wyborach prezydenckich, w których bezdzietnemu kawalerowi trudno będzie zwyciężyć?
I znowu chcę wyjaśnić, że nie twierdzę, że Krzysztof Bosak zawarł święty związek małżeński tylko po to, żeby polepszyć swoje sondaże. I nie skończył tego wyścigu, który trwał niewiele krócej od jego małżeństwa z wynikiem około 7%.
Ale musze zauważyć, że państwo młodzi są już prawie pół roku po ślubie, a żona pana Krzysztofa, prawniczka Ordo Iuris, o którym nie można mówić, że to opłacani przez Kreml fundamentaliści, wciąż nie wygląda jakby nosiła cokolwiek pod serduszkiem. I mam szczerą nadzieję, że to przez trudy kampanii, a nie przez wieloletnie spoglądanie w tęczową otchłań.
Pamiętam, że kiedyś wybory były jakieś prostsze. Wybierało się między komunistami, a demokratami. Potem między postkomunistami, a demokratami. Potem między prawicą, a centro-prawicą, potem między prawicą, a ciut mniej prawicą, a na dzień dzisiejszy mamy do wyboru albo dżem albo budyń.
Dla tych, którzy wciąż „nie mają na kogo głosować” i wciąż czekają na swojego wymarzonego kandydata, i którym nie przeszkadza, że na ich własne rodziny, pracę i emeryturę od lat mają wpływ 40-letnie prawiczki, albo społecznie nieprzystosowane niedojdy, niektóre spod znaku hinduskiego symbolu szczęścia, chciałem zauważyć, że przez to oczekiwanie, wybór nie tylko od kilku kadencji się nie powiększa, a wręcz przeciwnie, coraz bardziej betonuje nas między dwiema opcjami, które dotarły do takiego momentu, że żeby wygrać, muszą zabiegać o poparcie Wesołych Falangowiczów i Zakonu Tęczowców jednocześnie.
Tym, którzy myślą, że kiedyś zaczną wybierać coś innego niż mniejsze zło:
Miłego czekania.
P.