Zastanawiając się nad sobą w ten czwartek, próbując odczarować choć jeden mijający dzień, załatać – po fakcie – wszystkie dziury przez które jakoś uciekł, kończę jak zawsze z niczym. Siedzę, gdy prędko mijają godziny i znów pójdę spać nie o tej, co powinienem, by po krótkiej nocy, nie tracąc jednak nadziei na radosną produktywność, zacząć od nowa starać się o coś lepszego. Teraz jednak, wieczorową porą, bez siły na ruszenie się z miejsca, obserwuję i toleruję bałagan, choć kiedyś bym do tego nie dopuścił.
Wystawiam sny na sprzedaż
Gdyby tak sen potraktować nieco inaczej niż zazwyczaj się to robi – jako szansę na przygodę, szansę, której przecież mimo braku chęci co noc się nie marnuje. Z takim nastawieniem, czegokolwiek by się wtedy nie ujrzało, byłoby to jak film dostarczający wrażeń, do jakich dążą wszyscy innowatorzy kina. Największy minus tego, że w ogóle zasypiamy to oczywiście beznadziejny brak kontynuacji, szybkie zapominanie fascynujących szczegółów, następnie – nawet lekkich zarysów. Ale czy jest ktoś, kto śmie twierdzić, że zupełnie niezwiązane ze sobą, oryginalne historie, pod każdym względem zaskakujące, nie są w ogóle w cenie? Kontynuacje – nie, lecz zapomniałem, że istnieją mniej i bardziej wierne powtórki. Sam je miewam. Najgorsza z nich to ta, gdzie wcielam się w rolę zabójcy człowieka, który sam dawniej chciał się mnie pozbyć – z nie swojego brzucha. Na różne sposoby rozprawiam się z nim, likwiduję, choć idzie to ciężko jak po grudzie. Słabnę, mam dość, a rano uświadamiam sobie, że jeśli on rzeczywiście umrze – nawet bez mojej pomocy – świat naznaczy mnie zupełnie nowymi problemami.
Nowe standardy sukcesu
A więc wstaję po jednym z seansów. Mogę te widziadła wykorzystać nawet w pracy twórczej – jeśli można jakiekolwiek moje działania nazwać pracą, jeśli miałbym w sobie tyle arogancji, by sądzić, że jestem twórczy. Wstaję po ciekawie spędzonym czasie i zaczynam działać zgodnie z planem opracowanym według zaleceń jednego z wielkich propagatorów sukcesu. Gdy już usłyszysz faceta, nie wszystko zrozumiesz – choć urodził się tu, nigdy nie nauczył się należycie naszej mowy. Wstaję i teraz przede mną świadome godziny, jakie mogę wykorzystać w dowolny sposób, lecz już wiem, że żaden nigdy w pełni mnie nie zadowoli.
Bez sił na zmiany (na lepsze i gorsze)
Jak byłem dzieckiem – chodzącym do wielkiej szkoły, gdzie ci, z którymi dzieliłem klasę na polecenie pani wychowawczyni sprawdzali, czy zjadam codziennie stołówkowe obiady – to pewnego sylwestra pomyślałem, że czeka mnie jeszcze ze sto takich imprez. Zapewne w tamtym okresie musiał mi mignąć w telewizji program o długowiecznych ludziach; dziś już nie daję sobie większych szans. Jestem zmęczony, potwornie zmęczony i wypocząć już żadnym sposobem nie umiem.
Tego nie da się zatrzymać
Niezależnie od wszystkiego, nie mam pojęcia jak okiełznać czas, jak go spowolnić, albo bodaj dobrze zdefiniować. Gubię się na jego osi, nie faworyzując żadnych konkretnych dat: teraźniejszych i tych dawnych, pisanych drobniejszą ręką w zeszycie. Życie na przełomie wieków, życie w kolejnych dekadach poprzecinane punktami symbolizującymi czyjąś śmierć, czyjś ślub – wydarzeniami wymagającymi założenia garnituru. A ja nie miałem przecież, przed przyjściem na ten świat, czasu właściwie się przygotować. Zostałem od razu rzucony w wir wydarzeń, które zupełnie mnie pochłonęły, nie dając szans na złapanie oddechu i przemyślenie dalszej strategi. Oto jestem: od zawsze i na zawsze mocno zajęty.
Jacek Chmura