Ze smakiem rozmoczonego pomidorem chleba

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Warszawa Zachodnia, korytarz prowadzący do dworca autobusowego. Zapach smażonego mięsa miesza się z domestosem wylewanym na kamienną podłogę. Panowie z wątłymi ramionami piją piwo w barze kebab, przed wejściem kałuża wymiocin wchłania się w posadzkę. Zmęczona starsza pani za ladą stoi. Fartuch ma na sobie ze śladami tłustych dłoni odbitych.

Mijają mnie mężczyźni, których skóry pachną spalonym tytoniem. Prosto w oczy patrzą.

— Ładna sukienka — jeden mówi.

Głową tylko skinęłam.

Drożdżówki, słodycze i napoje gazowane w puszce ludzie spożywają. Nic innego w sklepach nie widzę. Jakąś lodówkę z kiełbasami jeszcze minęłam.

Pani w okienku wzroku do mnie nie unosi. Bilet na obrotowej tacy podaje, stanowisko numer jakiś. Nie usłyszałam.

— Przepraszam, czy mogłaby Pani powtórzyć numer stanowiska, nie usłyszałam.

— 6.

Na ławkach ludzie siedzą, słońce przed ósmą rano pali już pomarszczone karki, brudnymi dłońmi przecierane.

Małe papierosy w wargi parzą.

Pamiętam zapach autokaru, pierwszy raz jechałam nim na dwutygodniowe kolonie przed siódmymi urodzinami.

Moje jedenastoletnie opiekunki miały włosy na wzgórkach łonowych i były dla mnie wówczas zupełnie dorosłe. Prowadziły mnie za rękę i uczyły wakacyjnych piosenek.

Leci bocian ponad lasem, wymachując swym ogonem.

Na kamieniu siedzi glizda, bo ją bardzo boli głowa.

Mama w domu puszczała mi Bajora. Ja mamie po kolonii puszczałam, czego się nauczyłam. Powiedziała, że już więcej nie pojadę. Co roku jeździłam. Co roku miałam problem z zapachem autokaru, ze smakiem rozmoczonego pomidorem chleba i krzyczącymi towarzyszami.

Dziś autokar jest wysoki, stoliki ma i wejścia USB.

Od lat nie muszę jeść prowiantu i mogę głośno protestować, jeśli czegoś nie chcę, nie chcę słuchać innych na przykład. A inni lubią sobie przez telefon pogadać, głośno, przez szum się przebijając, o swoim życiu opowiadają. Do siebie gadają. Co zobaczą, komentują, że do siebie niby, ale na głos. Pan za mną siedzi, słońcem spalony, ciemną oprawę oczu ma, patrzy na mnie groźnie, że ładną sukienkę mam nie mówi.

Nosa swojego niczym trąby używa. Wciąga powietrze z sił całych, gardło przymyka, by śluz po gardle mu nie pociekł. Dźwięk straszny ta czynność wywołuje. Ileś razy to powtarza. Odwracam się i patrzę na niego karcąco. Jak starsze panie, co na swoje wnuki niegrzeczne, głowami kręcą. On za chwilę znowu i znowu, i muzykę włącza. Po rosyjsku pani w tym kawałku śpiewa. Melodia gwałtowna, agresywna. Rośliny przy takich wibracjach po paru dniach by zwiędły.

To tylko dwie godziny powtarzam sobie, może nie zwiędnę. Przynajmniej tego dźwięku z nosa tak nie słyszę. Radości w tym zdarzeniu szukam. Plusów.

Miłosza z torby wyjmuję. Miłosz pozwala mi do wnętrza mego uciec.

„Nie mógł kontrolować swoich myśli. Te błądziły, gdzie chciały, i kiedy je obserwował, robiło mu się straszno. Bo nie były to dobre myśli i, sądząc po nich, siedziało w nim okrucieństwo. Myślał, że świat jest zbyt bolesny i ludzie zasługują tylko na to, żeby przestać istnieć. Zarazem podejrzewał, że okrucieństwo jego wyobraźni i jego impuls twórczy są w jakiś sposób złączone”.

Strona dziesiąta – tu otwieram, tu czytam. I gdybym była wierząca, to oczy bym wzniosła ku niebu. Póki co, oczy coraz niżej opuszczam, poszukując słów kolejnych, co moje myśli oddają.

Kalka czasu.

Nie jestem pewna czy sobie i Miłoszowi plus czy minus jednak powinnam przyznać.

Reklama