Kiedy zamknęliśmy się w domach i własnych mikrokosmosach, była wiosna. Podobno, tak przynajmniej mówili. Nikt za bardzo tej wiosny nie widział, bo ona była na zewnątrz, a my w środku.
“Proszę nie przychodzić do biura”, brzmiał komunikat. Przyjęty przez wszystkich z entuzjazmem, bo jego konsekwencją były zaoszczędzone godziny, podczas których zamiast tłuc się tramwajem przez całe miasto w tę i z powrotem, można było zrobić wiele rzeczy. Na przykład spać. Tak, pierwsze dni były cudowne.
W pierwszych dniach w powietrzu czuło się jeszcze romans z pracą zdalną. Jak w pierwszej fazie związku, widziałam same jej zalety, żadnych wad, patrzyłam na wyidealizowany jej obraz, który więcej miał wspólnego z moim o niej wyobrażeniem, niż ze stanem rzeczywistym. Początkowo wydawało mi się, że oto stał się raj – ja, sama, nikt niczego ode mnie nie chce, nie potrzebuje, nie muszę się ubierać, malować, wychodzić na chłód. O godzinie za pięć rozpoczęcie pracy zsuwałam się z łóżka i otwierałam laptopa. Jeszcze nie do końca obudzona. Zamglony umysł nie pamiętał hasła do systemu. Na szczęście pamiętały je ręce. Zabierałam laptopa do kuchni i szłam zrobić sobie kawę. Mogłam do końca dnia pracy (a nawet i do końca dnia w ogóle!) snuć się po domu w piżamie. I nig-dzie nie wy-cho-dzić.
Ten haj trwał jakieś trzy dni. Może pięć. Później zaczęło się… cóż, życie.
Praca, na którą, pomimo, że nigdy nie była spełnieniem moich marzeń, nigdy też nie narzekałam, stała się nagle koszmarem. Wstawałam rano i chciało mi się wszystko (a najbardziej, to płakać), tylko nie pracować. Później przestał cieszyć mnie już nawet ten Netflix. W ogóle wszystko przestało mnie cieszyć. Po skończonej zmianie w ogóle nie odpoczywałam, trwałam tylko w stanie zawieszenia, czując jak niczym kat, wisiał już nade mną kolejny dzień pracy. Dom przestał kojarzyć mi się z relaksem i spokojem. Przestał być moją oazą.
Największą zaletą pracy z domu jest to, że w pracy nie czujemy się wtedy tak na 100% “w pracy”.
Największą wadą pracy z domu jest to, że w domu nie czujemy się wtedy tak na 100% “w domu”. Tworzy się jakaś dziwna czasoprzestrzeń, jakiś stan pomiędzy stanami. Takie pracodomie, w którym przestrzenie, funkcje i pory dnia zlewają się ze sobą w jedną, bezkształtną breję o mało atrakcyjnej barwie.
Próbowałam więc pracować tylko w kuchni albo odpoczywać tylko na kanapie. Ale w kuchni krzesła nieergonomiczne, boli kręgosłup, lepiej usiąść przy biurku, skoro już je mam. Ale jak za dużo pracy nie ma, to też dobrze usiąść z tym laptopem na kanapie, i jednym okiem sprawdzać, czy nie przyszedł jakiś mail, a drugim zerkać na książkę. Kiedy wybija koniec pracy, zamykam komputer i… tyle. Dalej jestem w pracodomiu, dalej na kanapie, dalej z książką. To może przeniosę się na inne krzesło.
Tak było wiosną, kiedy po miesiącach zimna i ciemności chciało nam się siedzieć w ogródkach kawowych i rozprawiać z przyjaciółmi o życiu, ale nie mogliśmy, bo ogródki zamknięte na cztery spusty, a przyjaciele zamknięci w swoich własnych (praco)dom(i)ach. Później było łagodzenie obostrzeń i wszystkie fazy odmrażania gospodarki, otworzyły się i kawiarnie, i knajpy, i kina, i teatry, i plaża, i autostrada, i nawet lotniska. I wyglądało na to, że wracamy do normalności. A teraz przyszła jesień i chyba zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że czas na przedefiniowanie słowa “normalność”. Dobrze, przedefiniujmy. Ja tylko nie chciałabym przedefiniowywać słowa “dom”.
Za kilka lat spojrzę wstecz i napiszę:
“Tamtego roku zabrano nam wiosnę. Rodziła się pomału, jak co roku, w postaci krokusów, zielonych pąków i pierwszych ciepłych promieni, ale my nie mogliśmy jej doświadczać. Zamknięci w czterech ścianach, czy ile kto tam tych ścian akurat miał, patrzyliśmy stęsknieni przez otwarte okna na ten wiosenny świat, jakby chcąc się upewnić, że on wciąż jeszcze tam jest. Na moim oknie zakwitł hiacynt ściśnięty w maleńkiej doniczce, hiacynt, którego kupiłam może tydzień, może dwa wcześniej. Ale to był czas, w którym nawet ‹trzy dni temu› wydawało się być w poprzednim życiu.
I ten hiacynt zakwitł na różowo. Nie wiedziałam, jak zakwitnie. Kiedy go kupowałam był tylko zieloną szyszką. Nie było też wciśniętego w ziemię kartonika z napisem “hiacynt różowy”. Musiałam więc zaczekać, żeby poznać jego kolor. I stał tam, na parapecie, będąc jednocześnie pocieszeniem i utrapieniem. Z jednej strony był moją małą, prywatną wiosną, jej kawałkiem, który wyrwałam światu, póki jeszcze były ku temu szanse. Z drugiej zaś, boleśnie przypominał o całej reszcie tej wiosny, której nie mogłam mieć. Bałam się też, co będzie, kiedy zwiędnie. Czy wtedy i ja rozpadnę się, pomału, płatek po płatku, a w końcu całkowicie?
A później przyszedł październik, zimno, wiatr. Złote liście. Jesień. Pora roku powszechnie kojarzona z herbatką i siedzeniem pod kocem z książką, w towarzystwie świeczek o zapachu dyni i jabłka. Czas powszechnie kojarzony z siedzeniem w domu. I o niczym bardziej nie marzyłam, jak o tym, żeby w tym domu posiedzieć. Ale w domu. Nie w pracodomiu, którym stała się moja przestrzeń.”
Tak, tak właśnie napiszę. Za kilka lat. Bo jeszcze nie teraz. Za kilka lat spojrzę wstecz i jeszcze nie wiem, co zobaczę. Jeszcze nie wiem jak główna bohaterka poradziła sobie z konfliktem wewnętrzno-zewnętrznym. Ta historia jest jeszcze nienapisana. I nie zostanie napisana w czasie rzeczywistym, a dopiero później, właśnie w ten sposób, patrząc wstecz.
Póki co trwam dalej w pracodomiu, przenosząc się z łóżka na kanapę, z kanapy na krzesło, z krzesła w pokoju na krzesło w kuchni. Za kilka lat, kiedy spojrzę wstecz, zapewne tak mi się będzie kojarzyła ta pandemia, z tymi wszystkimi krzesłami właśnie. Ze wszystkimi miejscami siedzącymi w moim prywatnym pracodomiu.