Proszę pani, czy ja tu znajdę książki? – pyta człowiek lat młodzieńczych, z przestrachem w oczach. Pani, czyli bibliotekarka, wcale nie rozgląda się po bokach szukając ukrytej kamery z myślą, że oto właśnie ktoś ją bezczelnie wkręca – w końcu jesteśmy w bibliotece, w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie regały uginają się pod ciężarem woluminów, więc co jak co, ale książki znajdą się na pewno. Patrzy za to delikwentowi w te przestraszone oczęta i najłagodniej, jak się da, żeby nie wystraszyć go do reszty, pyta z jakiego przedmiotu egzamin i kiedy.
Bo trzeba wiedzieć, że zestaw przestrach w oczach i mało logiczne pytania, przeważnie oznacza zbliżający się wielkimi krokami egzamin. Ewentualnie pierwszą w życiu wizytę w bibliotece. Choć w tym wypadku bywa on rzadkością, przeważnie występuje krążenie wokół bibliotekarza, regałów i urządzeń znajdujących się na sali oraz zaglądanie przez ramię innym czytelnikom. A nóż uda się coś wykombinować. Najgorszy zestaw w tej sytuacji, to „idę na bezczela”, czyli czytelnik rzucający na dzień dobry „nie ma książki na półce, a ja ją chciałem wypożyczyć”, czyli pewnie chodzi o to, że biedny nie wie, gdzie jej szukać.
Choć jeśli o szukaniu mowa, to trzeba nadmienić, że nie jest to czynność wcale taka prosta. Właśnie wtedy okazuje się, jak mądra była pani nauczycielka w podstawówce, która kazała się uczyć alfabetu. I liczenia. Pierwsze problemy pojawiają się przy odczytaniu sygnatury. GV to niekoniecznie jest GF, CZ, to nie „cz jak Czesław”, tylko skrót CZYTELNIA, a R przeważnie jest przed S. Litery to jedno, ale cyfry? Mój Boże, na co komu ich aż tyle?
Do tysiąca przeważnie nie ma większych problemów. Schody zaczynają się później. No i jeszcze te znienawidzone kropki! I tak 149.55 staje się nagle 14 955, a to już zupełnie inny regał. Ale za to jaka radość, kiedy w końcu uda znaleźć się książkę! Czasem jednak radość okazuje się przedwczesna, bo okładka nie jest niebieska, a koniecznie musi być niebieska, bo medyczny słownik języka angielskiego jest za duży i nie zmieści się do plecaka, albo o zgrozo! Książka jest tylko do korzystania na miejscu, to znaczy w bibliotece, nie na miejscu w domu. I bezduszny bibliotekarz nie chce przymknąć oka i ten jeden jedyny raz zrobić wyjątek.
Oj tak, bibliotekarz często bywa bezduszny. Nie wiadomo skąd pojawia się przy stoliku z prośbą o nierozmawianie przez telefon, akurat w momencie, kiedy kumpela relacjonowała zakupy. Że strefa ciszy? Ale przecież żaden czytelnik się nie skarżył, a poza tym to tylko na chwilkę, ważna sprawa. I kanapki nie da człowiekowi zjeść, o chipsach zapomnij! Wyczuje wszystko. Choćby chwilę słabości. Człowiek siedzi cały dzień w tych książkach, nic tylko same mądre rzeczy, to dla relaksu może jakiś pornosik. Ledwo film się załaduje, bibliotekarz już jest obok i każe wyłączać, że niby to nie miejsce na takie rzeczy, że połączenie jest uniwersyteckie i takie tam. Aż się wszystkiego odechciewa. No i jeszcze wygania. Co z tego, że już 10 minut po zamknięciu, kiedy trzeba doczytać ostatnie 100 stron książki, bo jutro kolokwium. Ale nie byłoby problemu, gdyby tę książkę, dostępną wyłącznie na miejscu, bezduszny bibliotekarz pomógł jednak jakoś wypożyczyć do domu. Nic tylko kłody pod nogi. Dobrze, że teraz ten koronawirus, biblioteki zamknięte, nie trzeba się narażać na nieprzyjemności.
Choć po kilku miesiącach trochę tęskno za nim. Bywał bezduszny, owszem, ale można było sobie z nim pogadać, nie tylko o książkach, ale o życiu i w ogóle. I choć ciężko przyznać, to zawsze pomógł. Poprowadził przez labirynty regałów, zamówił książki, które później nawet przyniósł do stolika. No i był przygotowany na każdą sytuację: długopis, kartka, zszywacz, klej, ale koniecznie w sztyfcie, chusteczki do nosa, tabletka na ból głowy, coś na gardło, za zimno, za gorąco, najbliższa toaleta.
Aż się łezka w oku kręci. Nie taki diabeł straszny, jak go malują – bibliotekarz też człowiek.
autor: Asia Rembowska