„Ziemiożerczyni”

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Dolores Reyes jest pisarską debiutantką i ma siedmioro dzieci. Cóż więc za słodką opowiastkę chce nam zaserwować ta argentyńska mamuśka?

Mieszkająca w Buenos Aires dziewczynka para się jedzeniem ziemi (tak właśnie), po którym to akcie spożycia doznaje wizji. I w tym miejscu kończy się magiczny, zaczyna zaś realizm. Takie tam samo życie. Nagłe zniknięcia dziewcząt, niewyjaśnione śmierci kobiet, morderstwa, utonięcia. A wszystko zaczyna się od śmierci mamy z rąk taty.

Od tej pory główną bohaterkę nawiedzają zrozpaczone matki, bracia i inni członkowie rodzin zaginionych osób, licząc, że pomoże im ona w odnalezieniu ukochanych bliskich lub przynajmniej ich ciał. Dziewczynie potrzebna jest do tego porcja ziemi przyniesiona w butelce, ale również przyjęcie na siebie bolesnych emocji.

Między początkiem książki, gdzie autorka dedykuje swoją powieść “ofiarom kobietobójstwa i tym, które ocalały”, a zamknięciem magnetyzującej, miłej w dotyku okładki możemy przenieść się do wycinka Argentyny i odnieść wrażenie, że przeciwników wszelkich konwencji antyprzemocowych ci u nich dostatek.

Pisarka oszczędza nam szczegółów doznawanych przez bohaterkę wizji, ale udziela nam się jej ból i gniew. Reyes pisze dość surowo, nie nadużywając słów, a jednocześnie prowadzi nas tak, że możemy poczuć opisywaną rzeczywistość niemal wszystkimi zmysłami. Podobnie zresztą jak bohaterka tej powieści, która jest nie tylko miłośniczką ziemi, ale też frytek, piwa i playstation.

Widzimy więc zachwaszczony trawnik, laur z tysiącem laurowych dzieci, zachłannie pnącą się passiflorę, czujemy zapach odżywki do włosów, miękkość ręcznika, deszcz, błoto. To wszystko sprawia, że można połknąć tę raczej kompaktową książkę jak grudkę ziemi.

 

Dolores Reyes, „Ziemiożerczyni”, Wydawnictwo Kobiece, 2020, tłumaczyła Barbara Bardadyn

Reklama