Panosząca się na całym świecie pandemia u wielu z nas w tym roku zweryfikowała plany podróżnicze i wakacyjne. Tym bardziej cieszę się więc, że tuż przed wiosennym lockdownem (o którym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy że nastąpi) postanowiliśmy zamienić tegoroczne zimowe ferie w polskich górach na coś dalekiego, egzotycznego. Dość spontanicznie i nieoczekiwanie, trochę jako rekompensata pewnych życiowych smutków – pomyślałam że ciepłe słońce i biały piasek w środku naszej depresyjnej zimy dobrze nam zrobią. Padło na Kenię, której wspomnienie, zwłaszcza teraz w trudnym czasie izolacji, wywołuje szczególny rodzaj tęsknoty i czułości.
Ale wtedy, w lutym było inaczej. Lecimy! Decyzja szybko podjęta, bez szczególnych wcześniejszych przygotowań. 10 godzin w ciasnym, czarterowym samolocie trochę dały nam w kość, ale licząc na nagrodę na miejscu za wytrwałość, dzielnie daliśmy radę. Dolecieliśmy na miejsce wieczorem – lotnisko w Mombasie, drugie co do wielkości miasto Kenii. Powitało nas przyjemne ciepło – to niezwykłe uczucie, zwłaszcza, jeśli 10 godzin temu otaczała Cię niezbyt przyjemna, zimowa, choć właściwie wcale nie-zimowa tylko nie wiadomo jaka, niezbyt przyjemna pogoda. Od razu na lotnisku moje dotychczasowe obawy przed ewentualnym zagrożenie malarią (którą nas straszono) czy też problemami jelitowymi w związku z dryfującą tu kompletnie obcą florą bakteryjną, przyćmił widok witającej nas na lotnisku Kenijki w maseczce oraz wielki plakat z ostrzeżeniem o zagrożeniu ebolą. Trochę ciarki, ale cóż zrobić, kiedy już tu wylądowaliśmy. Wtedy jeszcze – o ironio – nie wiedzieliśmy, że za chwilę noszenie maseczek stanie się dla nas powszednie w naszej Polsce i inny wirus dotrze również do nas, stawiając na głowie nasze dotychczasowe życie.
Przyjazne twarze Kenijczyków witających każdego okrzykiem „Jambo” (czyt. Dżambo) czyli witaj/cześć w narodowym języku suahili, przepiękny ogród, na terenie którego położony jest hotel, z bujną roślinnością wypełnioną przeróżnym ptactwem, które zupełnie gratis oferuje nam przecudne koncerty, różne o różnych porach dnia i nocy, rajski widok plaży z białym jak mąka piaskiem, palmami kokosowymi, czyściutką wodą oceanu, tak ciepłego jak woda podczas mojej bardziej niż ciepłej kąpieli w wannie. Jest cudnie, wspaniale, bosko, rajsko i perspektywa spędzenia w tych okolicznościach całego tygodnia (a właściwie już żałuję, że tylko tygodnia) czule pieści moje znerwicowane serducho.
Śniadanie i kolejne tutejsze posiłki okazują się smaczne, inne, bo w dużej mierze tradycyjne afrykańskie, nie tak obfite w ilości dań jak przychodziło nam doświadczać podczas europejskich wakacji, ale każdy znajdował coś dla siebie, nawet moje wybredne dziecko. Odtąd stajemy się fanami przesmacznego soku ze świeżych mango czy passion, pierożków samosa z przeróżnym nadzieniem, ale zawsze pysznych, dań z curry, placków chapati, chleba bananowego oraz jajecznych omletów kenijskiego dziadka-kucharza, który przyrządzał je na węglowej kuchni na miejscu. Wszędzie i nieustająco słyszymy: Co słychać? jak się czujesz? Czy wszystko w porządku? Czy czegoś Ci potrzeba? Czy jesteś zadowolona/y? Czy jesteś szczęśliwa/y? No i oczywiście „pole pole” co znaczy powoli, spokojnie, bez pośpiechu oraz „hakuna matata” – wszystko w porządku/nic się nie martw. Zadziwiająca jest również zdolność Kenijczyków do zapamiętywania imion. Coś niesamowitego, kiedy pytali jak masz na imię, a potem to imię pamiętali w kolejnych dniach, mimo że przewijają się tam przecież całe rzesze turystów, choć to jednak imiona obcobrzmiące.
Co jeszcze jada się w Kenii? Podstawą wyżywienia jest ugali, czyli dania z mąki kukurydzianej w różnej postaci – od jasnej, bezpostaciowej papki po duże okrągłe kluchy, w mojej ocenie kompletnie bez smaku, ale z pewnością dobrze zapychające, a wiadomo, że akurat tu ważne jest, aby po prostu napełnić czymś żołądek. Trochę bardziej zjadliwe jest ugali okraszone jakimś gulaszem, duszonymi warzywami, sosem – wszystkim co może nadać jakikolwiek smak tej bezsmakowej potrawie, którą Kenijczycy, jak się okazuje, uwielbiają. Coś co jeszcze niekoniecznie przypadło mi do gustu to szpinak, ale raczej postacią i smakiem przypominający niezbyt udaną papkę z przedszkolnych traumatycznych wspomnień. Dużo je się tutaj strączków: fasola, groch, soczewica, ciecierzyca – wiadomo, dla zastąpienia białka mięsnego, którego przeciętny Kenijczyk nie ma możliwości spożywać zbyt często ze względu na cenę, a jeśli już to raczej jest to kozina i kurczak, niż wołowina czy tym bardziej wieprzowina. W hotelu oczywiście serwowano wszystkie te mięsa, ale na stołach w kenijskich rodzinach nie goszczą zbyt często. Jesteśmy w Hotelu Turtle Bay Beach, okolice Watamu, jakieś 23 km od Malindi. Rejon ten słynie z najpiękniejszych piaszczystych plaż (oprócz Diani Beach położonych z kolei na Wybrzeżu Mombasa), a także tych prywatnych hotelowych. Plaże prywatne mają tę niezwykłą zaletę, że nie mają na nie wstępu tzw. beach boys, czyli lokalni mieszkańcy próbujący w czarujący, aczkolwiek namolny sposób, z nieschodzącymi z ust uśmiechami i okrzykami „Jambo!” sprzedać wszystko, co tylko możliwe – od oprowadzenia po okolicy, przez wycieczki łódką, nurkowanie, surfowanie, masaże, po wyjazd na safari i wiele, wiele innych rzeczy. Dopadają Cię na plaży i nie odstępują na krok. My pierwszego dnia daliśmy się wciągnąć w ich sprytną rozgrywkę i pozwolić poprowadzić na zwiedzanie dna morskiego podczas odpływu, gdzie w norkach i szczelinach kryją się przeróżne żyjątka. Z pewnością sami nie umielibyśmy szukać tego bogactwa, a chłopcy pokazali nam naprawdę fajne rzeczy, ale na koniec podliczyli nas za to bardzo zacnie. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że nawet pogawędka z nimi może nas kosztować. Oczywiście, ceny są zawsze do negocjacji i w naszym przypadku też nie otrzymali kwoty, którą pierwotnie za swoją usługę sobie zażyczyli, ale ostatecznie z radością przyjęli to, co uznałam, że mogę za to oprowadzanie zapłacić, a także od tego momentu byliśmy już „friends” i każdego dnia Simon oraz jego kolega, imienia którego nie zapamiętałam, radośnie machali nam, kiedy wylegiwaliśmy się na hotelowych leżakach. Wiem, że turyści korzystają z oferowanych przez nich wycieczek i innych usług i często są zadowoleni, choć ponoć czasem można też się nieco naciąć. Beach boys stanowią jednak nieodłączny element krajobrazu. Można by rzec, to ich sposób na zarobienie pieniędzy, więc szanuję, aczkolwiek bywa to dość męczące i trzeba wykazać się dużym zdecydowaniem, jeśli nie chcemy nic u nich kupić. Dlatego prywatne plaże są zbawienne i umożliwiają spokojnie plażowanie.
Kenia to oczywiście obowiązkowo safari, które polecam, bo dużym przeżyciem jest obserwacja z bliska dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Najpopularniejsze są 2-dniowe wyjazdy na safari do największego parku narodowego Tsavo Esat. Skorzystaliśmy z wycieczki zorganizowanej przez prężnie działającą, specjalizującą się w obsłudze polskich turystów firmę uwaga! – „Polak w Tropikach”. Bardzo sprawna obsługa w języku polskim, pracują w niej Polacy, ale także lokalni mieszkańcy. I tu ciekawostka – wielu z nich mówi po polsku – lepiej lub gorzej, ale mówi. My mieliśmy uroczego przewodnika Kenijczyka, który świetnie mówił w naszym języku i jak twierdził, uczył się sam z YouTube, więc duży szacunek (pozdrowienia dla Galu – czarnego Polaka). W poszukiwaniu zwierząt jeździ się po parku busami lub jeepami z podnoszonym do góry dachem, dzięki czemu dobrze można obserwować to, co dzieje się wokół i robić zdjęcia. Przeżycia niezapomniane, kiedy obcujesz tak blisko z dzikimi zwierzętami, które swobodnie spacerują sobie lub obserwują przybyłych. Z tzw. wielkiej piątki afrykańskiej mieliśmy okazję spotkać tam 4 zwierzęta: słonie (przecudnej urody sonie czerwone) lwy, lamparta, bawołu, oprócz nosorożca, który w Tsavo East po prostu nie zamieszkuje.
Obserwujesz z bliska stada zebr, antylop, słoni, strusi, spotykasz małpy, gepardy, żyrafy, hipopotamy i wiele innych dzikich zwierząt. Zdarza się, że można zaobserwować dość drastyczne obrazki zwierząt akurat polujących i zjadających inne. Modliłam się, żeby takiego „szczęścia” raczej nie mieć. Mieliśmy za to okazję obserwować walkę gigantów – 2 potężnych słoni, tuż przed naszym autem. Zwierzęta sprawiają wrażenie, jakby nie odczuwały lęku przed obserwującymi i ekscytującymi się tym widokiem ludźmi, spokojnie koncentrują się na swoich zajęciach lub czasem wręcz „pozują” do zdjęć. Bywa, że nie masz wręcz czasu i ochoty robić im fotek, bo wolisz te chwile chłonąć i przeżywać. Niesamowite doświadczenie. Sam nocleg w hotelu w środku parku narodowego (my nocowaliśmy w Voi Safari Lodge), w przepięknym miejscu na wzgórzu, z cudnym widokiem oraz świadomość, że znajdujesz się w samym centrum świata zwierząt i dzieli Cię od nich zaledwie cienki druciany płot, jest ekscytującym przeżyciem. A już tamtejszy zachód słońca, a jeszcze bardziej wschód, kiedy w niewyobrażalnie pięknych kolorach nieba cała przyroda budzi się do życia, wywołują wręcz mistyczne doznania. Następnego dnia o świecie znów wyruszamy na poszukiwania zwierząt, które o poranku są bardziej aktywne. Przeżycie wspaniałe, warte wydania tych pieniędzy, więc polecam.
Tygodniowy wyjazd do Kenii to zdecydowanie za krótko, biorąc pod uwagę długi lot, dwudniowe safari i chęć przeznaczenia także czasu na zwykłe odpoczywanie na plaży czy przy basenie. Nie zdołaliśmy zbyt dużo pozwiedzać, myślę, że wiele jeszcze jest tam do odkrycia. Oczywiście, nie widzieliśmy też stolicy Nairobi, ale to odległość ponad 500 km, więc nie było możliwości. Z pewnością tam jest już bardziej cywilizowane miasto i bardziej znajome nam widoki. My poznaliśmy Kenię ubogą, ale jakże hojną w swej życzliwości, szczerości i uśmiechach. Niezwykle ciepło będę wspominać Kenijczyków. Być może nie trafiliśmy akurat w rejony, które są tam niebezpieczne i mniej przyjemne, bo choćby w Mombasie są miejsca i uliczki, w które nie należy się zapuszczać, gdzie są napady, kradzieże. Ale czyż u nas też nie ma takich miejsc, gdzie nie czujesz się zbyt bezpiecznie? Biorąc pod uwagę jeszcze panującą tam biedę, trudno się dziwić, że takie zjawiska też występują.
KENIA INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Położenie: państwo we wschodniej części Afryki, położone nad Oceanem Indyjskim
Stolica: Nairobi, drugie największe miasto i port lotniczy to Mombasa
Język urzędowy: suahili i angielski
Waluta: szyling kenijski: można kupić w Polsce w wybranych kantorach lub zabrać dolary i na miejscu wymienić na szylingi. Można też w większości miejsc płacić w dolarach jednak wówczas przelicznik jest dużo mniej korzystny.
Czas lokalny: w stosunku do czasu polskiego to +1 godzina w czasie letnim i +2 godziny w zimowym
Wymagana jest wiza, którą kupisz bez problemu na lotnisku, możesz też kupić online. Koszt 50 USD, dzieci do 16 roku życia nie płacą.
Długość lotu: 9-10 godzin
Szczepienia: nie ma obowiązkowych, jest pula szczepień zalecanych. Jeśli jednak zamierzamy z Kenii udać się do innych krajów afrykańskich np. Tanzanii wymagane jest szczepienie przeciw żółtej febrze.
Prąd: wtyczki typu brytyjskiego
Kiedy pojechać: szczyt sezonu trwa od grudnia do marca, panuje tam wtedy lato i jest najcieplej. Pora deszczowa występuje 2 razy: od marca do maja i od października do grudnia
Na safari najlepiej podjechać w czasie wielkiej migracji zwierząt, która przypada na lipiec, sierpień, wrzesień
Najpopularniejsze regiony turystyczne to Wybrzeże Mombasa i Malindi
autor: Ania Dylicka