Michał Witkowski: W sztuce żyłem od przedszkola

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

„Rola literata jest wstrętna i zawsze była wstrętna. Ludzie wymagają, żeby być miśkiem w swetrze, w okularach, z bródką, takim co to pali fajkę. Nie daj Boże skoki w bok” – Michał Witkowski opowiada, co to znaczy być twórcą i tworzywem, jak się robi teatr w pandemii i jaką cenę płaci się za bycie sobą.

 

Michał Witkowski zasłynął jako pisarz – ale dziś to chyba za mało, żeby Cię tak przedstawić.

Przyjmuję różne role, byłem już przecież i blogerem modowym, a teraz gram w filmach. Zawód pisarza bardzo się zmienił – raz z literatury można się utrzymać, raz nie. Teraz książki sprzedają się słabo, więc nurkuję w inne zajęcia, nawet takie, które wydawały mi się za fajne, np. aktorstwo. To znaczy – tak fajne, aż bałem się dotąd po nie sięgać. Chociaż nie robię tego właściwie z powodu pieniędzy. Po prostu w tym roku mógłbym powiedzieć, że obchodzę 25-lecie pracy twórczej. Tyle mija od mojego debiutu w piśmie literackim. Po tylu latach literatura nie daje już takiej satysfakcji.

Zasłynąłeś jako rewolucjonista w przestrzeni formy i języka, zatrząsłeś polskim rynkiem literackim. Teraz w obszarze Twoich zainteresowań znajduje się teatr, w którym jesteś twórcą i tworzywem. Tam też chcesz zrobić rewolucję?

Rewolucji w teatrze było już dosyć. W teatrach Warlikowskiego i Jarzyny to, co było rewolucją, okazuje się w pewnym momencie niezrozumiałe, męczące dla widza, dochodzi do ściany, za którą jest już tylko bełkot. Razem z moimi współpracownikami, z których jeden jest po filmówce, zaczęliśmy próby do spektaklu opartego na mojej książce „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej”. Od zawsze to był utwór mocno sceniczny, chętnie wystawiany w teatrach, grałem na jego motywach monodram w Teatrze Rozmaitości przez cały rok, niemal dzień w dzień. Chwilami to monodram, częściej inna forma, bo korzystamy z narzędzi dostępnych telewizji, czyli kamer i ujęć w konkretnych planach i przestrzeniach.

Na co jest obliczone są ten teatr i jego formuła?

Na pewno nie na lajki, odsłony – gdybyśmy na to się nastawiali, musielibyśmy się zdecydować na coś zupełnie innego.

I pewnie inny budżet.

Na to akurat nie, bo filmiki, które się klikają, nie są zbyt drogie w produkcji. O wiele tańsze od naszego teatru. Popatrz: wystarczy, żebym pokazał tyłek albo dłubał w nosie i już – bez żadnego budżetu byłyby setki tysięcy odsłon. A nie o to chodzi.

To ambitny i trudny projekt, który właściwie powinien mieć sponsorów. My robimy coś drogiego, nieopłacalnego i to jest najfajniejsze. To jest drogie, nie sprzeda się na pewno, jest tylko dla wybranych, a jak chcemy nakręcić ekskluzywną scenę, lecimy do Afryki, proszę bardzo. Inwestujemy własne pieniądze, które nie mają się zwrócić.

Pierwsze odsłony można oglądać w YouTube. Mówisz, że pracujesz z pasjonatami. Jak mają ewoluować ta forma i formuła?

W tej chwili ma nie ewoluować. Jedyną zmianą jest to, że mamy ściągać profesjonalnych aktorów. Obracam się cały czas w świecie filmu, więc znam ich wszystkich i część z nich zgodziła się u mnie zagrać, ale na razie nie prezentuję nazwisk, bo aktorzy to ludzie mocno zajęci i dopóki nie masz materiału na stole montażowym, nie możesz być pewien, czy zagrają. Ale ich przyciąga ten projekt. Tomek Ciachorowski zgodził się natychmiast. Wydają się zafascynowani tą bezkompromisową ideą.

Jak wygląda Wasza praca w szczycie pandemii?

Nam to kompletnie nie przeszkadza – robimy wszystko, co zakazane, tak, jak nie można. Kręciliśmy już na cmentarzu, bez maseczek, oczywiście wszystko nie tak, jak powinno być w normalnym filmie. W serialach nawet miasto jest sztucznie, zbudowane w hali. Seriale właściwie kręcone w życiu, jak kiedyś „W labiryncie”, skończyły się – to wszystko jest zupełnie sztucznym domkiem dla lalek, na halach nawet rosną drzewka. Ponieważ my na swoim projekcie nie zarabiamy, możemy pozwolić sobie na więcej. Jestem przyzwyczajony do statusu amatorskiego, bo on pozwala nie realizować rzeczy do końca na poważnie. To znaczy: ominąć te wszystkie papierologie, pozwolenia na kręcenia.

Kiedy wpadłeś na pomysł teatru i takiej formuły?

Od zawsze zadawałem się z teatrem – bardzo ładnie czytałem moje książki, a w nich specjalnie pisałem długie monologi do czytania. Czyli, pisząc książkę, tak naprawdę słyszałem już, jak będzie ona brzmiała ze sceny. Tak powstała „Barbara” – jako sceniczny wynalazek. Nawet promocje moich książek były teatrem, bo najgorzej, jak pisarz siedzi w bibliotece na tle meblościanki i przykurzonej paprotki, nakłada okulary na nos i czyta. Wszystko mu trzeba zabrać, przede wszystkim tekst – ma mówić z pamięci, gołe ślicznotki na salę, dym, muzykę, światło i zrobić z tego teatr. W Teatrze Imka robiliśmy promocję „Fynf und cwancyś” z Wojtkiem Sikorą w roli Fynfa, potem w Teatrze Ochota. Teatr, który założyłem, robi głównie teledyski, ale to jeszcze nie forma docelowa. Chciałbym, żeby bardziej przypominały fabuły.

Zastanawiające, w ilu rolach występujesz: literata, autora, aktora.

W roli literata niechętnie występuję. Po prostu piszę książki.

Kim wtedy jesteś?

Nie wiem, może po prostu sobą cały czas, który akurat robi to czy tamto. Może nie trzeba tych ról. Rola literata jest wstrętna i zawsze była wstrętna, dlatego że mi się kojarzyła i ludzie tego wymagają, żeby być takim miśkiem w swetrze, w okularach, z bródką, takim co to pali fajkę. Nie daj Boże skoki w bok.

Mam wrażenie, że dziś wizerunek pisarza niekoniecznie kojarzy się z powyciąganym swetrem i fajką. 

Ale tak jest najwygodniej pod nagrody. Zobacz, jeśli ktoś jest naprawdę dobrym pisarzem, chcieliby go nagrodzić, ale jednocześnie występuje jako pani zapowiadająca w telewizji pogodę, czy pan – to już rozwala ten wizerunek i jury już się waha. Te gremia chciałyby dostać intelektualistę z włosami z nosa, jak Zygmunt Bauman – to jest najlepsze. Taki typ, który siedzi w książkach, nie bardzo dba o wygląd. A ja jestem sobą, nie pisarzem. Piszę książki, aby siebie wyrazić, ale i robię teatr z tego samego powodu, gram w filmach – w tym wypadku, aby wyrazić innych.

To naukowiec. Mamy też takie postaci jak Remigiusz Mróz, Katarzyna Bonda, to są bardzo popularne, nośne nazwiska i też się o nich mówi pisarze, a trudno o nich mówić, że nie dbają o wygląd.

Tak, ale oni są tylko pisarzami zauważ.

Z tego co, mi wiadomo, Remigiusz niczym innym oprócz pisania się nie zajmuje.

I nieszczególnie się pojawia w serwisach plotkarskich, nie chodzi też na imprezy reklamujące lody.

W czasie twardego lockdownu pisarze mieli się różnie. Jak Ty?

Właśnie wtedy zakładałem teatr. Czytałem na moim kanale książki – w YouTube mam kanał Michał Witkowski Show. Czytam książki tym, którzy ich nie znają.

Nazwałeś to videbookiem.

Pierwszy videobook to było po prostu artystyczne czytanie na tle ściany, którą pomalowałem na czarno. Drugi był z muzyką, odgłosami, tak jak jest w audycjach radiowych, że jak dzwoni telefon, to dzwoni telefon, trzeci już miał podkłady filmowe, itd. Ta formuła zaczęła się rozwijać i poszła w stronę teatru, a potem w plenery z aktorami – czyli filmu.

Słychać, że to sprawia Ci frajdę. 

Bardziej satysfakcję artystyczną, a jak zapytasz, dla kogo to robię, to odpowiem, że przede wszystkim dla siebie, żeby w tej całej gnójni, jaka teraz jest, w której chodzi tylko o pieprzone lajki, żeby w tym całym syfie ocalić coś dla siebie, co będzie takie, jak naprawdę bym chciał. Bez obaw, czy się kliknie. Krystyna Janda ma teatr, ale ja nie wierzę, żeby ona robiła wszystko bezkompromisowo, kiedy na afiszu widzę twarze Greya. Nie sądzę, żeby ten plakat z pupą był tym, co siedzi najgłębiej w duszy i sercu Krystyny Jandy. Jej teatr musi robić komercyjne rzeczy, żeby się utrzymać, my nie – nie dostajemy dotacji, wszystko finansujemy z własnej kieszeni, kupuję sam peruki za tysiąc złotych. Niektóre rzeczy są drogie, jak kamera, oświetlenie teatralne, noktowizory. Ponieważ sami to finansujemy, mamy prawo robić, co chcemy. Jeśli mam robić coś, co się sprzeda, uruchamiam vloga kosmetycznego: będę chwalił krem, robił tutoriale makijażowe. Ale to będzie dopiero wtedy, jak mi zabraknie pieniędzy. W pandemii rzeczywiście było trudno, bo w pierwszej kolejności dostali artyści: nie było imprez, ścianek, nie dało się na niczym zarobić. „Wprost” padł natychmiast, a w całości płacił mi za mieszkanie.

To był trudny czas dla artystów, ale dla niektórych pisarzy niezwykle płodny.

Bo w sztuce powstają najfajniejsze rzeczy, kiedy jest opresja. Odpowiedzią na beznadzieję i paranoję lat osiemdziesiątych był wysyp wspaniałych, artystycznych zespołów, jak Maanam, które często po prostu „w garażu” robiły próby, aby uciec od rzeczywistości, a jednocześnie jakoś ją zakląć. Zamykasz się w innej przestrzeni i zawsze do głowy jakiś pomysł przyjdzie, a poza garażem niech się pali i wali, nas to nie obchodzi, mamy próbę.

Czy w ogóle sztuka nie ma takich właściwości: tworzenia innych światów?

Książki mi już aż tak tego nie dają, oczywiście piszę je i będę je pisał zawsze.

Czy Twoje codzienne pisanie nie ucierpiało z powodu prób?

Nigdy nie ucierpiało. Teraz rzadko wydaję na tradycyjnym rynku, bo przestał być opłacalny. „Drwal” sprzedał się w 300 tys. egzemplarzy. Policz sobie, ile to pieniędzy, nawet jeśli od egzemplarza masz złotówkę, a ja miałem 5 zł. W tej chwili, kiedy książkę sprzedaje się w 11 tys. egzemplarzy, to musiałoby być 50 złotych od książki, żeby to miało sens. Więc piszę i bezpośrednio sprzedaję ludziom gotowe ebooki – wtedy mam od jednej książki 60 złotych. Gdybym liczył, że empik mi rozliczy za każdy egzemplarz te kilka groszy, to naprawdę nakłady musiałyby być gigantyczne. Tradycyjny rynek książki opłaca się od 50 tys. sprzedanych egzemplarzy.

Po co w ogóle jest sztuka?

W sztuce żyłem od przedszkola. Robiłem teatr, żeby nie widzieć tej stołówki, nie czuć przypalonej zupy mlecznej. Miałem swój teatrzyk kukiełkowy, zmuszałem rodzinę, żeby oglądała moje sztuki, komponowałem sam scenę, wykorzystywałem lampy biurkowe, na adapterze nastawiałem muzykę z czarnej płyty. Jak sobie zrobisz teatr w pudełeczku, to nie dociera do ciebie nędza szarości. Potem zacząłem jeszcze malować obrazy. Zajmowałem się grafiką, to mi dawało poczucie własnej, wolnej rzeczywistości. Tworzenie jest dla mnie czynnością fizjologiczną, tak jak pisanie – zaczynam ją tworzyć już przy pierwszej kawie. Gdybym nie pisał, to pewnie bym coś do siebie gadał, bo po prostu jak wstanę jestem ożywiony, wypoczęty i mam „flow”.

Pamiętasz, kiedy napisałeś coś po raz pierwszy?

To było w przedszkolu, wierszyki dla kółka teatralnego, później byłem podporą wszystkich pań polonistek przez wszystkie lata podstawówki.

Współtwórcą scenariuszy lekcji?

Nie, współtwórcą scenariuszy naszego kabareciku i jeździliśmy z tym po różnych domach kultury, bo pamiętajmy, że za komuny była bardzo dobra infrastruktura, o wiele lepsza niż dzisiejsze MOKi. To była gęsta sieć dzielnicowych, wojewódzkich, miejskich domów kultury, które miały porządne sceny, porządne widownie, sprzęt oświetleniowy i muzyczny.

Odnajdywałeś się tam?

Tak, doskonale i potem grałem już poważniejsze rzeczy. Tworzyły się tam zespoły, za komuny można było przyjść do domu kultury i powiedzieć: „Słuchaj, ja chcę grać, mam trzech chętnych, chcemy założyć kapelę rockową”. I dom kultury ci dawał salę od tej do tej godziny, instrumenty i się grało. Domy kultury od małego kształtowały artystów. Nie zważały na talent, ale na chęć. Jeśli się nie podchwyci jakiegoś drygu u młodych, to wiadomo, ze oni wcześniej czy później zaczną się gdzieś szwendać. W szkołach talenty wyławiali instruktorzy kulturalni.

Ciebie ktoś wyłowił?

Sam się pchałem! W liceum zdałem do klasy teatralnej, to była pierwsza taka klasa autorska w Polsce. Chodził do niej ze mną dzisiejszy aktor Warlikowskiego, Tomek Tyndyk. Wystawialiśmy już wówczas poważne spektakle, z poważnymi, rok trwającymi próbami i jeździliśmy z nimi po świecie. Ja nie pamiętam, dlaczego nie zdawałem do szkoły aktorskiej, ale chyba wtedy jeszcze nie miałem takiej wiary w siebie, że „wszystko jest możliwe”. Dopiero jak mi wiele dotąd niemożliwych rzeczy wyszło, zacząłem w siebie naprawdę wierzyć i nie zdziwiłbym się, gdybym jeszcze zaśpiewał w Opolu. Teraz zagrałem w paru fabułach i gram w „Barwach szczęścia”. Początkowo chyba miałem tam być na raz, jako „atrakcja” – tak jak się czasem zaprasza gwiazdy do zagrania jednorazowo, aby o serialu były newsy na pudelku. Że np. Maryla Rodowicz zagra w serialu. Ale pomyślałem sobie: zagraj tak dobrze, żeby ci zaproponowali rolę na stałe. I zadzwonił telefon, czy pan się nie zamierza w najbliższych latach wyprowadzać z Warszawy? Ja mówię: niech mnie Bóg broni! No to może chciałby pan grać dalej? No to grałem i gram. To granie w serialu to najpiękniejsze wydarzenie mojego życia. A potem pomyślałem: zagrać w fabule, jednej, drugiej. Żeby środowisko filmowe nie patrzyło na mnie jako na faceta, który gra w Barwach, tylko jak na takiego Himilsbacha – że w ogóle pisarz, ale gra i można mu proponować role w filmach. Może małe, ale zrobi z nich perełki. Mam nadzieję, że ten przekaz stanie się jasny, gdy ukaże się kilka fabuł ze mną.

Czuję mnóstwo pozytywnej energii, kiedy o tym opowiadasz.

Jak mówię – granie w serialu i w filmach kinowych to jak dotąd najpiękniejsze przeżycie jakie mnie w ciągu tych czterdziestu pięciu lat spotkało. Łączy w sobie wszystko, co kocham. Można się wyżyć artystycznie, jest lans, rozpoznawalność, kasa, wszystko. Jak już ja nie marudzę, że trzeba wstać o piątej rano bo „o piątej trzydzieści przyjedzie po pana samochód” to już coś znaczy. O tej porze mogę wstać tylko albo dla śniadaniowy, albo dla filmu.

Dobrze, że jesteś, bo możemy czekać na Twoje kolejne role, sztuki teatralne i kolejne książki.

Najbliższa to wznowienie „Lubiewa” – mocno podrasowane i z piękną okładką. Zawiera około dziesięciu nowych historii. Jesienią przyszłego roku albo na wiosnę wyjdzie kryminał retro „Tango”, którego akcja dzieje się w 1930 roku. Jeśli to się sprzeda, to będzie pierwsza z serii takiej powieści jak u Krajewskiego, ze starszym przodownikiem Adolfem Piątkiem. A u mnie można dostać moją powieść życia „Sto psów za zabicie kraba. Dziennik kubański” oraz powieść o showbiznesie „Fioletowe światło”.

fot.: Bartosz Maciejewski

asystent fotografa: Aneta J. Kajzer

 

Reklama