Od blisko trzech lat codziennie kładę się od stóp do głów czyjąś krwią obryzgany. Po kolejnej nieprzespanej nocy snuję się pogrążony w letargu z łbem nabitym przekonaniem, że ten świat jest pełen morderców, gwałcicieli, dusicieli i innej maści zwyrodnialców zdolnych do najprzemyślniejszych wynaturzeń.
Chociaż mój świat wygląda pozornie dokładnie tak, jakim zostawiłem go wczoraj, wszystko wydaje się coraz bardziej podejrzane, jakieś z kontekstu wyrwane, jakby tylko scenografią było spektaklu ze mną w roli głównej. Zwyczajną dziurę w ziemi kojarzę z czyjąś mogiłą lub tajemnym przejściem w zaświaty albo inną jakąś rzeczywistością alternatywną, do której przeskoczyć mogę lub, co gorsza, w najmniej spodziewanym momencie zostać wciągniętym.
Na każdym kroku wydaje mi się, że napotkany poczciwy staruszek jest bezlitosnym pedofilem, ekspedientka nocną prostytutka, sąsiadka wygłodniałą heroinistką, policjant skorumpowanym socjopatą i nawet chłopaka córki się boje, bo jego dobre maniery są podejrzane i stanowią tylko przykrywkę ukrytych dewiacji i morderczych tendencji. Nawet kilkuletnich kolegów syna czujnie lustruję, zastanawiając się czy plamy na ich ubraniu to na pewno tylko agrestowy kisiel, czy może są to organiczne wydzieliny kosmicznej bestii, z którą jeszcze wczoraj mogli mieć do czynienia w bezpośrednim starciu na śmierć i życie. Kamerkę komputera zaklejam. Nawet telewizora. A tym bardziej unikam komórki w obawie przed czujnym okiem i uchem agencji obcych wywiadów, dybiących na moją prywatność i spokój duszy.
I tak w paranoi coraz większej czas spędzam, w podświadomym wyczekiwaniu Armagedonu, co zmiecie mnie wraz z całym tym brudem, zarazą i hucpą. I już paranoi tej ciągłej serdecznie mam dość, a jednak im bardziej się boję, tym szybciej „OK” na pilocie naciskam, kolejną czołówkę mordując. Najwyższa pora odłączyć Netflixa….