Tak mi się przydarzyło, że wracałem z pracy w Andorze do Krakowa, a trasa wiodła transferem przez niemal ścisłe centrum Barcelony – niesamowitego miasta w hiszpańskiej Katalonii. Autobus z Andorry zawiózł mnie na przystanek autobusowy Barcelona Sants, skąd taksówką miałem przejechać do przystanku Barcelona Nord, a stamtąd autobusem na lotnisko w Gironie.
Opowieść opisująca piękno trasy Andorra – Barcelona jest na zupełnie inny czas, a taka na pewno się pojawi, bo piękno tej trasy, szczególnie u podnóża Pirenejów, niemal zapiera dech w piersiach.
Wysiadając na Sants byłem nieco „skwaszony” bo okazało się, że w autobusie zostawiłem swoją ulubioną czapkę golfową, wraz z markerem, kochanej od dziecka marki samochodów. Jak się zorientowałem, momentalnie po nią wróciłem, ale autobusu już nie było.
Zawróciłem więc ze spuszczoną głową idąc na postój taksówek. Łamanym hiszpańskim wytłumaczyłem kierowcy gdzie chcę jechać. Nie mówił po angielsku, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało, by prawie całą drogę mówić do mnie po hiszpańsku, którego to z kolei ja za bardzo nie rozumiałem. Przytakiwałem więc wyłapując pojedyncze słowa i skłaniając kierowcę do ciągłego powtarzania, próbując cokolwiek zrozumieć i odpowiedzieć.
Z każdym przebytym kilometrem zapominałem o stracie ulubionej czapki, a na miejsce smutku po stracie, pojawiał się coraz szerszy uśmiech. Zacząłem się zachwycać już w chwilę po wjeździe na jedną z głównych ulic – przynajmniej dla mnie głównych. Architektura, którą bardzo lubię fotografować, niemal od pierwszych metrów podróży zwyczajnie powala. Te piękne balkony, elewacje, kamienice są wręcz niewiarygodne! Aż dziw bierze, że w dzisiejszych czasach coś tak pięknego nadal można spotkać i to w takich ilościach!
Ruch na ulicach ogromny, przynajmniej porównując do Trójmiasta. Wszyscy pędzą, a kierowca taksówki w przerwach w mówieniu do mnie, dość regularnie używał klaksonu i gadał różne rzeczy do kierowców aut, których jazda mu się nie podobała. To dodatkowo poszerzało mój, wystarczająco już szeroki, uśmiech na twarzy.
Po piętnastu minutach byliśmy pod stacją autobusową Norte. Wypakowując walizki z bagażnika ze trzy razy powtórzył jak mam się dostać do kas biletowych. To było bardzo miłe. Oni wszyscy są niezwykle mili ci południowcy.
Dworzec. Kasa. Bilet. Schowek na bagaże. Aparat fotograficzny w rękę i rzut oka na listę atrakcji spisaną przez koleżankę, która była tu na Erasmusie. Potem szybkie spojrzenie na mapy w telefonie (wszak wreszcie mogłem skorzystać z europejskiego internetu) i cel został namierzony!
Ruszyłem w kierunku Basilica de la Sagrada Familia, bo miałem do niej zaledwie dwa kilometry drogi. Czyli mając dwie godziny, miałem spory komfort czasowy, choć chciałem oczywiście zobaczyć jak najwięcej punktów z listy.
W Barcelonie każdy krok jest jak podróż w nieznane! Z każdym krokiem, przez moje otwarte z zachwytu usta łykałem powietrze i atmosferę tego miasta. Coraz bardziej byłem rozdarty pomiędzy tym, co mnie urzeka, a tym co chciałbym sfotografować. Czy ma to być tak lubiana przeze mnie architektura, czy street foto, które pociąga mnie jeszcze bardziej? A może coś innego? Wszystko było wyzwaniem, by na obrazie oddać otaczającą mnie atmosferę najlepiej jak się da, do tego w tempie szybkiego marszu. Budynki mieszające stary styl wraz z nowoczesnością i to w jednej bryle! Przepięknie odrestaurowane kamienice przylegające do ruin i placów budowy, wyglądających jakby nikt na nich nie pracował od lat. Ludzie nieśpiesznie jedzący posiłek na każdym rogu ulicy. Odstrojone Azjatki z torbami z markowych sklepów przeplatające się z artystycznymi strojami innych przechodniów. Wszędzie uśmiech i brak pośpiechu. Tylko ja się śpieszyłem. Na autobus. I by jak najwięcej zobaczyć.
W końcu między budynkami zobaczyłem Sagradę. Dotarłem do niej. Wszedłem do pełnego ludzi parku. Każdy człowiek zadowolony. Każdy inaczej spędzał czas w okolicach katedry. Dziesiątki, jak nie setki osób wokół. Każdy inny. Każdy robi coś innego. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Ogólny luz.
Parę spojrzeń. Wybór miejsca na zdjęcie. Jakieś selfie z telefonu. Kilka pstryków z aparatu. Ciężko coś uchwycić. Miejsce zaliczone. I choć kościoły mnie nie zachwycają – ten jest wyjątkowy. Znowu spojrzenie na mapę w telefonie. Smutek. Do kolejnej atrakcji przynajmniej 4 km, a czas nieubłaganie płynął. Nie mogłem spóźnić się na autobus, a w konsekwencji lot do Krakowa, bo tam już czekał na mnie pociąg do kolejnej pracy. Postanowiłem więc, spokojnym krokiem, wracać w kierunku dworca autobusowego.
Powrót znowu z otwartymi ustami łykającymi otaczający świat. W głowie cel pośredni – miejsce, które mignęło mi przed oczami jak w pośpiechu ruszałem w kierunku Sagrady. Cel okazał się strzałem w dziesiątkę! Trafiłem pod Łuk Triumfalny! Znajdował się jakieś 250 metrów od mojego przystanku autobusowego. Znowu park. Znowu setki ludzi. Znowu atmosfera, której człowiek z Polski chyba nie jest w stanie ogarnąć. Zdjęcie tu, zdjęcie tam. Znowu mętlik! Co i jak sfotografować?! Tyle ciekawych rzeczy! Tyle kontrastów! Tyle wszystkiego, co zachwyca! Nie dałem rady. Usiadłem w lokalnym barze, by się posilić i wypić piwo. Oczywiście na zewnątrz, żeby nie tracić z oczu Miasta.
Siedzę, patrzę obserwuję. Co rusz, kolejne osoby siedzące na samym środku chodnika spokojnie odpoczywające przy rozmowie. W głowie wspomnienie. Ja i wybranka mego serca podczas wyprawy wokół Majorki na wypożyczonym skuterze. My, siedzący na parkingowym asfalcie, rozgrzanym niemal do czerwoności, jedzący suchą bułkę, popijający ją jogurtem. To było takie szczęście! Taka zwykła rzecz. Tu wielu ludzi siedzi na ziemi i robi wiele rzeczy lub po prostu siedzi. Są sobą. Są w miejscu, które lubią, które czują. Czy to znak?! Potwierdzenie, że czas zrealizować swoje marzenie i wreszcie przeprowadzić się do Hiszpanii? Ta myśl jest nadal ze mną. Hiszpania na stałe? Kto wie? Do Barcelony trzeba wrócić na pewno. Na dłużej! I delektować się atmosferą tego magicznego miasta.
fot.: kmartphoto