Przytulanie, bliskość, praca, poczucie bezpieczeństwa i szansa na to, żeby realizować własne pasje. Fotografię, reżyserię, docieranie do tego miejsca w człowieku, w którym rodzą się emocje. Czy w epoce koronawirusa to wszystko jest jeszcze możliwe?
Z Marcinem Bosakiem rozmawia Grzegorz Kapla
Zaszczepiłeś się już?
Nie, ale marzę o tym momencie. Myślę, że to uwalnia. Być może to złudne myślenie, że szczepienie daje szansę na powrót do normlanego życia, a przynajmniej do tego, co uznaliśmy kiedyś za normalne życie. Być może trzeba się przyzwyczaić do tej myśli, że to normalne życie się dzieje teraz i ono już takie będzie.
Już na zawsze? Czy przez pięć, sześć lat?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Zastanawiam się czy ktoś je zna, ale mam nadzieję, że wiecznie tak nie będzie.
Czym jest to normalne życie?
Przede wszystkim, nie wgłębiając się w filozoficzne rozważania, jest możliwością wychodzenia. Do pracy czy gdziekolwiek indziej. Po prostu wychodzisz, spotykasz się z ludźmi, możesz prowadzić w sposób normalny relacje, rozwijać je albo kończyć w tradycyjny sposób, a nie za pomocą komunikatorów, za pomocą komputera, telefonów, itd.
Jesteś aktorem i potrafisz komunikować się z ludźmi przez medium ekranu. Patrzysz w kamerę, ale wiesz, że po drugiej stornie są ludzie. Jest ci łatwiej niż innym.
Nie wiem czy to tak działa, bo relacja przede wszystkim opiera się na kontakcie z człowiekiem. Nawet jeżeli to film, próbujesz, żeby emanowała z ekranu relacja, którą nawiązujesz z partnerem filmowym. A teraz ta relacja jest też skomplikowana, bo przychodzisz na plan i nie witasz się ze wszystkimi. Machasz na powitanie, wszyscy mają maseczki, często nie poznajesz ludzi i nawet ta relacja jest utrudniona. A do partnera, z którym grasz, też jakoś tak dziwnie się zbliżyć. Myślę, że jakiś mechanizm się w nas wytwarza, stajemy się bardzo ostrożni, nawet trochę zalęknieni, unikamy bliskiego kontaktowania się ze sobą.
Szukamy pozytywów. Mówisz, że przychodzisz na plan, to znaczy, że ciągle pracujesz.
Podczas pierwszego lockdownu było tak, że trzy miesiące nie robiłem kompletnie nic, byłem w domu. Miałem to szczęście, że z moją żoną, oprócz tego, że się kochamy, to się przyjaźnimy i nie nudziliśmy się. Brakowało nam takiego wspólnego czasu, wypadliśmy z jakiegoś pędu pracy, obowiązków, w sielankę w naszym przypadku, w rozmowy do świtu, w późne wstawanie, itd. I to nam zrobiło dobrze. Natomiast gdy sytuacja powtórzyła się jesienią to już tak wesoło nam nie było. Oszczędności topnieją, wszyscy potrzebujemy pracować. Potrzebujemy ruchu jako ludzie. To nasza naturalna potrzeba.
A co z teatrem? Sądzisz, że teatr ma szanse się odrodzić?
Witkacy napisał, nie pamiętam, w której książce, że w każdej cywilizacji, w każdej sytuacji, nawet bardzo różnej od naszej, nawet jeśli upadają różne wartości to teatr musi istnieć, bo to jest naturalna potrzeba odrywać się od rzeczywistości, w której funkcjonujemy na co dzień. Potrzebujemy iluzji do tego, żeby się zdystansować do tego, co jest prawdą.
W teorii Czystej Formy. Uważał, że sztuka będzie ostatnią ostoją indywidualnego istnienia i jej zadaniem jest wywołanie uczuć metafizycznych niezależnie od tego czy przetrwają religia, czy filozofia. Ale dzisiaj serial próbuje nam teatr zastępować. Czy to się już nie stało? Filmiki w Internecie nam nie wystarczą?
Myślę, że nie ma na to szans. Teatr to jest zjawisko, które jest niepowtarzalne i każdy potrzebuje tej niepowtarzalności i wyjątkowości. To tak jak potrzebujemy spontanicznych momentów w życiu, a teatr daje poczucie niepowtarzalności.
Teatr jest spontaniczny?
Oczywiście. Nie ma do siebie podobnych przedstawień.
Ale przecież wiesz co powiesz i ja, jeżeli jestem czwarty czy piąty raz albo jeżeli czytałem to wcześniej, to też wiem co powiesz.
Niby tak, ale to jest kwestia energii, a nie słów, które padają. Kwestia tego w jakim jesteś nastroju, kwestia tego w jakim nastroju jest widz, bo to tak naprawdę wszystko wydarza się w widzu. Ty mu dajesz tylko pewne sygnały. Stymulujesz wrażliwość i wyobraźnię. Prowokujesz go i podsycasz pragnienia. Marlon Brando mówił o tym, że wszystko się dzieje w tym widzu, w przestrzeni jego emocji i uczuć, że naszym zadaniem jest wytworzenie takiej iluzji, żeby on chciał być tym człowiekiem, którego ogląda na scenie lub ekranie albo chciałby, żeby jego samego to spotykało. Chciałby być w tym wykreowanym świecie i przeżywać to, co przeżywają bohaterowie historii, którą ogląda.
Z kinem jest tak samo.
Ja mówię teraz o kinie. W teatrze istnieje tylko „tu i teraz”. Miałem takie doświadczenie, że wielokrotnie szedłem na drugi balkon, gdy graliśmy MARILYN Krystiana Lupy i oglądałem cały pierwszy akt. W zależności od tego w jakim byłem nastroju albo w jakim nastroju były Sandra Korzeniak z Kasią Figurą, bo ich scena była pierwsza, to było zupełnie inne przedstawienie. Ci ludzie, którzy przyszli to nie byli ci sami ludzie. Wielokrotnie było tak, że przychodzili stali fani Lupy, ale wytwarzała się za każdym razem inna energia, bo wszyscy są tu i teraz. I za każdym razem przynoszą ze obą inne emocje i doświadczenia.
To taki ekstremalny przykład, bo teatr Krystiana Lupy jest wyjątkowy.
Ale myślę sobie, że to samo można powiedzieć o teatrze Iwana Wyrypajewa czy Pawła Miśkiewicza, Radka Rychcika. To wszystko jest oparte na…
Na silnej osobowości reżysera. Do tego zmierzamy?
Zawsze osobowości reżysera plus osobowości tych, którzy występują na scenie, ale to nie chodzi tylko o siłę osobowości.
Ha, teraz nie wiem o czym najpierw porozmawiamy… Czy my już rozmawiamy o tym, że chciałbyś być reżyserem? Czy o tym co robisz w trakcie kiedy nie możesz grać w teatrze?
Szczęśliwie się ułożyło tak, że mam serial, do którego wróciłem po 13 latach i nie sądziłem, że będę aż tak zadowolony z tej decyzji. Niektórzy mi mówili, że się nie wchodzi do tej samej rzeki po raz drugi, natomiast to jest moje podstawowe źródło utrzymania teraz i myślę sobie, że telewizja ma największą szansę, żeby przetrwać ten obecny czas, bo ludzie siedzą w domach i oprócz tego, że oglądają różne rzeczy w internecie, to jednak mają też przyzwyczajenie, że oglądają coś w telewizji. Natomiast najgorzej jest chyba z teatrami, podobnie z kinami i filmem. Produkcje nowych filmów się nie zaczynają, bo wszyscy się boją, że ktoś zachoruje i nie mogą sobie pozwolić na miesiąc przestoju.
Poza tym są gotowe filmy, których nie można obejrzeć.
Są gotowe filmy, których jeszcze nie można obejrzeć, moje również.
Jakie?
Mistrz Maćka Barczewskiego, jego debiut, ze świetną rolą Piotrka Głowackiego, który miał premierę teraz na Festiwalu w Gdyni, ale festiwal był tyko w internecie. Cały czas nie wiem co dzieje się z filmem Ryśka Brylskiego Śmierć Zygielbojma, nie wiem jakie są jego losy, to samo dotyczy filmu Klecha Jacka Gwizdały. Bardzo czekam na film mojej żony o Kalinie Jędrusik Bo we mnie jest seks, bo ten temat był z nami jakieś trzy lata w domu, więc chciałbym, żeby to dziecko się urodziło. Nie tylko ja, ale wszyscy twórcy. To jest nasza naturalna potrzeba, żeby domknąć pewien etap.
Teraz kiedy te filmy wejdą do kin, w momencie kiedy będziemy już zaszczepieni w takim stopniu, że kina znowu będą mogły być otwarte, to będą nam się wydawać obrazami z zupełnie innej epoki.
Myślę sobie, ze to ciekawe zjawisko. Podobno to jest przekleństwo jak się komuś życzysz, żeby żył w ciekawych czasach.
Chińskie.
Tak.
Oprócz tego fotografujesz.
Tak.
W czerni i bieli.
Głównie.
Dlaczego tylko w czerni i bieli?
Niektórzy twierdzą, że jest prościej zrobić zdjęcie czarno – białe. Ale ja po prostu bardziej lubię klimat tych zdjęć. Wydaje mi się, że moje umiejętności, które wciąż nie są wielkie, pozwalają mi na opracowywanie tych zdjęć w taki sposób, że mnie to satysfakcjonuje. Jak biorę zdjęcie na warsztat kolorów to mi to nie wychodzi. Być może za mało jeszcze umiem po prostu, ale nawet jak oglądam zdjęcia to wolę czarno – białe.
Portery?
Głownie portrety. Fascynują mnie ludzkie twarze, jak się zmieniają, 80 jeśli nie 90 proc. moich zdjęć to jest moja żona. Jestem nią zafascynowany. Jest piękną kobietą, niesamowicie magnetyczną, ma bardzo wyraziste rysy.
Czyli teraz wiemy czym się zajmujesz od marca.
Tak. Fotografuję moją żonę. Głównie.
Wiem, że chciałbyś być reżyserem, że to jest gdzieś ten kierunek, w którym zmierzasz, ten moment, w którym panujesz nad całym światem przedstawianym.
Ja bardzo lubię być aktorem, ale jakoś ostatnio nie potrafię tego poważnie traktować. Dlatego może w tym nie do końca poważnym traktowaniu tego zawodu, który jednak z drugiej strony traktuję poważnie, bo pozwala mi zarobić na chleb, pomaga mi metoda Iwana Wyrpajewa, że się nie gra postaci, tylko się ją pokazuje. To od razu cię zwalnia z TEJ całej psychologicznej odpowiedzialności za „dźwiganie” na barkach dramatu postaci, a jednocześnie możesz osiągnąć takie same efekty .
W czym tkwi sekret?
W tym, że dobrze się przygotowujesz. Czytasz dużo dobrej literatury, wszystko robisz to samo, ale np. grając człowieka zrujnowanego przez doświadczenia, w jakimś dole psychicznym, nie muszę być w tym dole psychicznym. To jest tak jak opowiadasz dowcip. Opowiadasz dowcip i bez problemu raptem zaczynasz mówić innym głosem, wskakujesz na inny poziom emocjonalny, zaczynasz się wygłupiać, płaczesz i rozwijając ten gest psychologiczny możesz dojść do totalnie autentycznego efektu, a nie masz tego ciężaru, tego plecaka odpowiedzialności psychologicznej za tę postać.
W teatrze Wyrypajewa nie musisz dotrzeć do granic własnej wytrzymałości psychicznej.
Nie, ale musisz wytworzyć taką iluzję, żeby to zadziałało na wyobraźnię i emocjonalność widza.
Jesteś aktorem, aktor jest człowiekiem od tworzenia tej iluzji.
Tak i teraz ty wybierasz sobie metodę czy ona będzie kosztowna dla ciebie czy będzie niekosztowna.
Rozumiem, że ta metoda kosztuje cię dużo mniej? Nie musisz przeżywać depresji, żeby ją pokazać.
Tak, mam takie skrajne przykłady. Pracowałem z Patrykiem Vegą przy PitBullu, gdzie bardzo to było fajne dla mnie i bardzo mnie kręciło, że zmieniłem się fizycznie, zrobili mi inne zęby, ogolili na łyso i spałem tylko przez godzinę na dobę itd. Patryk pracował na takiej zasadzie, że ja rzeczywiście prywatnie się rozleciałem na chwilę, ale już teraz wiem, po paru latach przerwy i zyskaniu pewnego dystansu, że jest to jedna z metod, zbliżona zresztą do metody Stanisławskiego. Można powiedzieć, że zlewasz się z tą postacią. Żyjesz nią. Oddychasz. A tu nagle przychodzi facet, myślę o Wyrypajewie, który podważa to wszystko i podważając to, przy jakimś takim 100 procentowym, czy 98 procentowym zaufaniu do niego, że ma rację, okazuje się, że uzyskujesz to samo albo nawet więcej i to z jakąś lekkością i przyjemnością i współczuciem dla postaci, którą pokazujesz. Praca nad fizycznością jest tu taka sama.
Jest taka anegdota, że kiedy kręcili Maratończyka i Dustin Hoffman miał zagrać człowieka, który po długim biegu jest bardzo zmęczony, więc biegał kilka razy wokół tego planu. Zrobili następnie zdjęcia i Lawrence Olivier zapytał: dlaczego pan tego po prostu nie zagrał?
I jest to dobre pytanie. Ja nie wiem, która metoda jest dobra, ważne jest to, która metoda jest dobra dla mnie i dla każdego, kto uprawia ten zawód.
Ale chcesz, myślisz o tym, żeby być reżyserem? I to jest pytanie o to jaką metodą i którą drogą pójdziesz?
Bycie reżyserem to jest jeszcze co innego. To jest to, o czym my rozmawialiśmy jak nie były jeszcze włączone kamery. To ci daje większą kontrolę nad całym dziełem, a nie tylko nad plastyką swojego ciała, nad siłą wyrazu, emocjonalnością. To mnie kręci, że ty komponujesz cały świat. Jest coś takiego ze zdjęciem, że ty na tym zdjęciu pokazujesz swój świat. Podobno jedno zdjęcie to więcej niż tysiąc słów. I jest coś w tym. Ten obraz, który się porusza to już w ogóle jest jakiś wszechświat, więc masz wpływ na ten wszechświat i to mnie kręci.
Czyli chcesz zostawić ślad po sobie. Uważasz, że ten ślad, który zostawisz jako aktor jest niewystarczający?
Nie wiem czy to jest kwestia mojego ego, czy też próżności, że chcę zostawić jakiś ślad po sobie.
Może powołania? Żyliśmy w świecie, w którym wydawało nam się, że zawsze będziemy młodzi, piękni, pójdziemy na siłownię, jak będzie trzeba to podciągniemy sobie coś albo wstrzykniemy, że czas przestał istnieć. I nagle zderzyliśmy się ze ścianą i zadajemy sobie pytanie po co jesteśmy? Chcemy, żeby zostało po nas coś więcej niż selfie w wirtualnej chmurze.
Być może jest taka potrzeba, nie wiem czy ona jest we wszystkich nas, ale być może tak jest.
W artystach musi być. Jesteś artystą z tego powodu.
Jest jakiś element próżności, który artyści mają w sobie.
Ja bym nie powiedział, że próżności tylko powołania.
Powołania? Nie wiem, ja chyba myślę, że to element próżności, ale to nie jest złe.
Ale to ty powiedziałeś, cytując Witkacego, że teatr musi istnieć. Musi istnieć ten świat, w którym odbijamy się.
Potrzebujemy tego.
I to jest zadanie artystów.
Chyba tak.
I kapłanów.
Kiedyś rozmawiałem z moim bardzo dobrym znajomym neurochirurgiem i powiedziałem mu, że tak totalnie niepoważne mi się wydaje, w obliczu tego co on robi, to czym ja się zajmuję, a on mi powiedział, żebym nie pieprzył bzdur, bo on po tym co robi musi gdzieś iść odreagować i idzie do teatru i to mu jest niezbędne, bo on w nim wywołuje uczucia. To jest najważniejsze. Teatr może wywoływać emocje, tak jak film, ale to jest mistrzostwo, jeśli udaje się twórcy dotrzeć do uczuć człowieka. Z tego powodu ten ktoś przyjdzie drugi i trzeci albo piąty raz na to samo przedstawianie albo kilka razy obejrzy ten sam film. Nie dla fabuły, którą już doskonale zna, tylko dla tych emocji. Nawet nie emocji, które przeżyli bohaterowie, tylko dla tych, które on sam przeżył. Docieranie do takiej naszej najwrażliwszej tkanki, to jest misja. To jest trochę jak lekarstwo na duszę.
Pozbawieni tego, kim się stajemy w tej epidemii? Myślisz, że osobowościowo zmieniłeś się w czasie tego zamknięcia?
Daje mi to dużo do myślenia. Mam różne etapy. Mam etapy zniecierpliwienia, złości, ale mam też etapy przyjemności, więc nie potrafię teraz tak przeanalizować tego, co się wydarzyło, czy ja się bardzo zmieniłem. Wydaje mi się, że w ogóle ostatnie lata to jest czas, kiedy na pewno zyskałem więcej świadomości na temat siebie i to jest cenne, bo zawsze trzeba od siebie zaczynać.
Ale nie boisz się tego co widzisz?
Był taki moment, że się trochę przestraszyłem, że jestem bardziej kruchy niż sądziłem zawsze, ale być może to był etap i teraz się czuję silniejszy niż np. rok temu.
Ale to z tego powodu kiedyś zacząłeś trenować sztuki walki? Żeby nie być kruchym?
Myślę sobie, że zacząłem trenować sztuki walki nie dlatego, że chciałem, tylko mój ojciec chciał. Ja się wychowywałem w Łodzi, mój ojciec też, trochę ta Łódź inaczej wyglądała za jego młodości. Generalnie prawo pięści to było prawo, które stanowiło o twojej wartości i myślę, że z dobrymi intencjami wysłał mnie na karate. To było taką ciekawą zbitką, bo byłem wrażliwym chłopcem i dosyć zamkniętym w sobie, ale próba mierzenia się ze swoimi demonami czy lękami dzięki karate została wyciągnięta na zewnątrz.
Nie bałeś się konfrontacji.
Tak, ten element wewnętrznej walki został wyciągnięty na zewnątrz i przez to, że zacząłem trenować jak byłem bardzo młody i z biegiem czasu miałem bardzo duże osiągnięcia, bo byłem i w kadrze Polski, i jakieś tytuły mistrzowskie się pozbierały w międzyczasie to widziałem, że jestem dobry. Przez to zyskałem szacunek i wśród tych, z którymi trenowałem i u mnie na Bałutach to było wiadome, że trenuję karate. Wiadomo, że ktoś chciał się sprawdzić, ale przede wszystkim to było tak, że to jest nasz facet i on trenuje karate, jest w porządku. To daje poczucie pewności siebie, nie takiej wynikającej tylko z fizycznej siły, z pewnych umiejętności, ale też uspokojenia się, bo to właśnie daje karate, pewność i spokój.
I poczucie odpowiedzialności.
I poczucie odpowiedzialności, bo w pewnym momencie i to ojciec zwrócił mi na to uwagę, że ja zacząłem się bać swoich umiejętności. Bać tego, że wiem jak komuś zrobić krzywdę i to jest trochę tak jak z używaniem broni palnej, to jest potworna odpowiedzialność, jak masz coś, co może wyrządzić komuś krzywdę.
Trochę jak z aktorstwem, bo też masz coś, co może komuś wyrządzić krzywdę.
Ale też może komuś zrobić dobrze.
Karate też może komuś zrobić dobrze.
Paradoksalnie, nie miałem zbyt wielu konfrontacji tzw. przypadkowych na ulicy, co być może wynikało z tego, że zyskałem spokój, a jak masz ten spokój to nie potrzebujesz sobie niczego udowadniać. Możesz rozwiązać konflikt w sposób zupełnie nie siłowy. Może z aktorstwem jest podobnie? Chyba jest tak, że w miarę uprawiania tego zawodu, w końcu się zyskuje tę świadomość co działa, a co nie. I z czego wynika twoja moc lub jej brak.
Ty jesteś już w tym momencie?
Nie wiem, na pewno jestem dalej niż byłem kilka lat temu. Myślę sobie, że też weryfikuje bardzo jakie mam przekonania na temat tzw. budowania roli, bo raptem się okazuje, że ktoś ma zupełnie inne spojrzenie niż ja. I wtedy weryfikujesz to, czy masz rację, ale to w jaki sposób to weryfikujesz, pojawienie się tego procesu myślowego oznacza, że znów się czegoś uczysz. Nieustannie trzeba zadawać sobie pytania dlaczego i czy na pewno mam rację? I z jakiego powodu coś robię?
Dla Anywhere Marcin Bosak. Dziękuję.
Bardzo mi było miło. Dzięki.
fot.: Paulina Pawłowska