Wyobraźcie sobie kołdrę, która powstaje z posłania. Powoli. Do góry. Nagle kreuje się w środku niewielki otwór i pojawia się oko. Spogląda w prawo, później w lewo. Twór się obraca najpierw w jedną, a później w drugą stronę, bacznie przyglądając się rzeczywistości. Oddycha kilka razy. I wtedy z poczwarki wychodzi człowiek. Nakłada ciepłe skarpety, żeby ochronić się przed wszechobecnym zimnem, kieruje się w stronę maszyny, zwanej poranną uciechą. Bierze ulubiony kubek i czeka, aż napełni się ambrozją. Jej działanie jest dosyć szybkie. Całe szczęścia, bo wtedy człowiek nabywa skrzydła i czuje się przygotowany do walki.
Jest? Jest. Kawę ma? Ma. A więc odpowiadając na frommowskie pytanie „mieć czy być”, należy tu wykreować hybrydę. Gdyby była to hollywoodzka para, nazwalibyśmy ją „bieć” albo „myć”. Bowiem „bieć” znajduje się ponad podziałami i dzielnie walczy o swoje prawa. A nie jest łatwo – ludzie są podzieleni. I nie zawsze gotowi na zmiany.
Dlatego przy ekranizacji powieści, odbiorcy często krzyczą na reżysera „co robisz?!”. Dlatego przy remake’u, odbiorcy często krzyczą „dlaczego to robisz?!”. Ba! Czasem nawet znajduję się w ich gronie. Kiedy usłyszałam, że jeden z moich ulubionych filmów zyska nowszą wersję, w której zagra sama Tilda Swinton, byłam wniebowzięta. Przez rok nie mogłam się doczekać nowej „Suspirii”. Przeglądałam każdy nowy materiał, tekstowy czy wideo. Aż w końcu nadeszła data premiery. Kupiłam bilet, rozsiadłam się w fotelu i czekałam na widowisko. Znudziłam się już w połowie. Jednak później, film nabrał rozpędu, którego się nie spodziewałam. I zaczęłam się zastanawiać, czy Luca Duaganino tak na serio, czy może robi sobie z nas wszystkich żarty, a gdyby po seansie zorganizowane byłoby spotkanie z twórcami, to z pewnością pierwsza podniosłabym rękę pytając „czy warto było szaleć tak?”.
Zostałam wówczas ja, moja głowa i mętlik w środku. Szkoda została wyrządzona. Widziałam obrazy, których nie potrafiłam już wymazać. Chciałam tylko powrócić do starych, dobrych czasów, kiedy to znałam jedynie argentowską wersję z końcówki lat 70. Półtora tygodnia zajęło mi przemawianie sobie do rozsądku. Bo przecież na każde nowe dzieło należy patrzeć indywidualnie. I dlaczego by reżyser miał ściśle trzymać się oryginału. Pozbawiłby się wtedy kryteriów twórczości. A cóż zrobi artysta, na którego nałoży się cenzurę? Albo znajdzie drogę naokoło, albo zarzuci swoje działania zupełnie (a chyba nie chcielibyśmy go zmuszać do tak radykalnych kroków).
Znalibyśmy wtedy jedynie „Whisky in the Jar” w wykonaniu The Dubliners. Albo „I will always love you” Dolly Parton. Nie powstałaby słynna Maryjka z tęczą, a do „Zatrutego źródła” Jerzego Kaliny nie wskoczyłyby kaczki. Także osobiście wyciągam kij, który czasami mam niesamowicie głęboko w czterech literach i oddaję artystom, co ich. Zmiany pór roku akceptujemy. Zmiany dni i nocy również. Zaakceptujmy więc również wizje odmienne od naszych. Hucznie i z przytupem. Na zdrowie!