Moim pierwszym spotkaniem z nowym albumem Foo Fighters było nagranie “Shame Shame”. I towarzyszące mu uczucie zaskoczenia, a nawet lekkiego rozczarowania. Utwór usłyszałem na początku listopada ubiegłego roku, odtwarzając go z tajnego linka, który otrzymałem od wytwórni płytowej zespołu. Do tej pory każdy singiel Foos, zapowiadający kolejne płyty, był solidnym, rockowym bangerem, opartym na mocnych riffach i melodyjnym refrenie. Tym razem było inaczej, zespół zaskoczył stonowanym nagraniem, ze schowanymi gitarami, transowym rytmem i dziwnym tekstem. Do piosenki dołączony był tajemniczy teledysk, żadne tam żarciki, znane z wielu wcześniejszych obrazków, ale dość solidny, mroczny odlot (teraz już wiadomo, że inspirowany snem lidera zespołu Dave’a Grohla). Nie, z pewnością nie było to typowe Foo Fighters.
Kilka godzin później rozmawiałem z Taylorem Hawkinsem, perkusistą zespołu. Wywiad zaostrzył moją ciekawość, związaną ze zbliżającą się premierą nowej płyty. Taylor zapowiedział bowiem, że album będzie różnić się od wcześniejszych krążków. Owszem, będzie rockowy. Ale pojawią się na nim dodatkowe wokalistki, będą klimaty muzyczne, których do tej pory w muzyce kapeli nie było. Bo tak chciał Dave. Po prostu będzie inaczej.
Dziś już wszystko jest jasne. „Medicine at Midnight” to faktycznie album, który różni się od wcześniejszych dokonań zespołu. Ale spokojnie – nie jest to płyta szczególnie szokująca starych fanów. To krążek zdecydowanie rockowy, może w całości trochę mniej „hałaśliwy”, niż poprzednicy, no i bardzo melodyjny. Jest też różnorodny i to duża zaleta materiału, który można za każdym razem na nowo odkrywać. Są tu czadowe kawałki, jak „No Son of Mine”, którym Grohl i ekipa składają hołd Lemmy’emu z Motorhead, są klimaty ocierające się o klasyczny amerykański rock w początkowo akustycznym „Waiting on a War”, który z czasem wchodzi na wyższy, przesterowany bieg. W utworze tytułowym pobrzmiewa David Bowie, „Chasing Birds” to beatlesowska ballada, a „Cloudspotter” wciąga tanecznym rytmem. I to kolejna cecha płyty – ale chodzi o taneczność ze zdecydowanie rockowego punktu widzenia.
Szybko przyzwyczaiłem się do „Medicine at Midnight”. Przyzwyczaiłem, bo to po prostu zbiór bardzo dobrych piosenek. Dodatkową zaletą jest długość płyty – nie jest przegadana, ma tylko 36 minut i dobrze, bo nie ma nic gorszego od ciągnących się w nieskończoność, pełnych wypełniaczy albumów. Obcuję z muzyką tego zespołu od wielu lat i cieszę się, że cały czas potrafią zaskoczyć, z drugiej strony nie porzucając swojego charakterystycznego stylu. To bardziej ewolucja, niż rewolucja i takie podejście bardzo mi odpowiada. Foo Fighters kolejny raz dali radę, udowadniając, że nie bez powodu są jednym z najlepszych, rockowych bandów świata.