Przeszłam operację. Szczęśliwie wycięto guza z lewej piersi i jeden węzeł chłonny. Zabieg udany, a nie pojawia się żadne wielkie, pełne ulgi: Uff! To nowotwór, więc operacja wcale nie jest jego końcem. Nie mogę powiedzieć, ze jestem zdrowa. Konieczne są następne kroki i podejmowanie kolejnych trudnych decyzji, w kolejnych lekarskich gabinetach, gdzie człowiek czuje się zagubiony, przepychany, niedoinformowany. Konsultują się w twojej sprawie, w twojej obecności, a jednak tę obecność pomijając, jakby cię tam wcale nie było. Właściwie nie dziwię się lekarzom, trudno z pacjentem debatować na temat strategii leczenia, ale może warto by cokolwiek wytłumaczyć, skoro już jest przy tej konsultacji obecny? Współczuję sobie i tym lekarzom, w onkologii jest tak mało sukcesu. Żaden z nich nie może pożegnać pacjentki radosnym, spełnionym stwierdzeniem: jest pani zdrowa, życzę miłego dnia.
Chemii uniknęłam, ale przeszłam trzytygodniową radioterapię. Następnie zaproponowano mi lek, co do którego zdania lekarzy były podzielone. Jeden twierdził, że farmaceutyk ten, wycofany na przykład w Stanach Zjednoczonych, jest zbędny, bo o ile zmniejsza ryzyko raka piersi, o tyle zwiększa ryzyko nowotworu jajników. Inna lekarka przekonywała mnie do konieczności systematycznego stosowania specyfiku. Znów muszę podjąć jakąś decyzję, nie będąc lekarzem… Komu zaufać? Drążyłam temat z panią doktor dość długo, naciskałam, chciałam, żeby mnie jakoś przekonała, wykazała „realne” korzyści. Po długim namyśle, analizie danych: wiek, ogólny stan zdrowia, rodzaj nowotworu, stwierdziła, że lek poprawia moje rokowania w ciągu kolejnych pięciu lat o 0,2 %, a w ciągu dziesięciu lat o 0,7%. Zamarłam. Nawet nie 1% ?! Mam brać lek, który sztucznie wprowadzi mnie w menopauzę, po którym zacznę tyć i gromadzić wodę w organizmie, by moje szanse na brak nawrotu choroby były tak marne? Odmówiłam przyjmowania leku, z czego muszę się stale tłumaczyć podczas kontrolnych wizyt onkologicznych. Nazwy leku nie podaję świadomie, bo jako nie lekarz, nie zamierzam na nikogo wpływać, mówię tylko we własnym imieniu. Jednak opisuję tę historię, ponieważ jest symptomatyczna i niestety, w moim przekonaniu, pokazuje pewien absurd procedur, które lekarze są zmuszeni wdrażać podczas leczenia onkologicznego.
Skoro nie leki, trzeba znaleźć inną drogę. Zaczęliśmy z moim mężem, Mikołajem, zgłębiać temat i szukać naturalnych metod wspierania organizmu dotkniętego chorobą, wyczerpanego operacją i naświetlaniem. Czytaliśmy, czytaliśmy…, przeczytaliśmy naprawdę morze literatury, i w pełni zrozumieliśmy, że można się leczyć jedzeniem. Przeszliśmy na dietę roślinną i odkryliśmy dla siebie, można powiedzieć na nowo, kiszonki, w tym naprawdę dobroczynny zakwas z czerwonych buraków. To właściwie był początek Zakwasowni…, ale to już inna historia, może na inny odcinek.
W czasie tego przedzierania się przez literaturę, odsiewania ziarna od plew, trafiłam na książkę, która, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, zmieniła moje życie. Jak nie umrzeć przedwcześnie, autorstwa Michaela H. Gregera uważam za lekturę obowiązkową dla wszystkich, którzy świadomie podchodzą do życia i zdrowia. Swoją drogą oryginalny tytuł: How not to die (czyli Jak nie umrzeć) jest dużo dowcipniejszy, lżejszy i budzi uśmiech. Wracając do sedna, Greger, amerykański lekarz, w sposób niezwykle prosty i zrozumiały przekazuje ogromną dawkę wiedzy na temat wpływu żywienia na nasze zdrowie i jakość życia. Całość oparta na badaniach naukowych, a do tego pozbawiona aspektów ideologicznych, co jest niezwykle cenne. Dla mnie ta lektura okazała się bezcenna. Pomogła mi w pełni dostrzec i zrozumieć, jak za pomocą diety zminimalizować ryzyko chorób, które są współcześnie najczęstszą przyczyną śmierci. Znalazłam w niej także mnóstwo praktycznych informacji o konkretnych produktach spożywczych, mających działanie prozdrowotne i które powinny stale gościć na naszych talerzach.
Może zdrowa dieta zaszkodzi mojemu rakowi?