Ideał sięgnął bruku. Każdy z nas, za dzieciaka, fascynował się jego muzyką. Ja zaklejałem sobie paznokcie plastrami wykradanymi z szafki u babci, oglądałem „Moonwalkera” setki razy, za każdym wzruszając się na finałowej scenie, jakbym oglądał to po raz pierwszy. Później licealna miłość do jego najbardziej znanych utworów. Dyskoteki, na których zawsze zamawiałem „Billie Jean”, albo „Smooth Criminal”, nieudolne próby naśladowania jego tańca, żeby przypodobać się dziewczynom, które akurat patrzyły na mnie.
Aż w końcu dzień dzisiejszy i mój „bananowy” Iphone zapchany jego składanką „the best of”, do której wracam za każdym razem jak wsiadam do samochodu i jadę gdzieś w trasę. I co teraz? Co mam począć po tym, jak zobaczyłem dokument na HBO, który ze swoistej tajemnicy poliszynela zrobił totalny coming out?
Dostajemy prawie trzygodzinny materiał demaskujący przerażające meandry osobowości Króla Popu. Poznajemy jego obrzydliwą naturę, wypowiadaną ustami jego ofiar. Ofiar, które przez lata trwały w kłamstwie, bo zaufały jego słowom i zapewnieniom o miłości do nich. Poznajemy zawiłą, uzależniającą od siebie grę, w którą kazał grać wszystkim, przede wszystkim matkom tych chłopców. Byłem wkurzony, że się na to wszystko godziły, zaślepione przyjaźnią z taką gwiazdą. Z drugiej strony, w archiwalnych materiałach, ukazywał nam się ON jako zahukany, niepewny siebie, malutki chłopczyk, który szuka przyjaciela. Nic jednak nie jest wstanie usprawiedliwić jego chorej żądzy, która rozlała się na małych chłopców, a ci mali chłopcy, obecnie dorośli faceci, muszą z tą emocjonalną kaszanką żyć.
I co teraz następuje? Rozgłośnie radiowe bojkotują jego twórczość. Ludzie na znak protestu palą jego płyty. Gardzą nim. Owszem, jako człowiek, Michael Jackson okazała się wilkiem w owczej skórze. Paradoksem tej sytuacji jest to, że nie zapomnimy tego, jak okazał się paskudnym pedofilem, ale również nie uda nam się wymazać, spalić, zapomnieć, że był wybitnym twórcą muzyki rozrywkowej, który odcisnął piętno na kilku pokoleniach.