Marcin Wasilewski: Jazz w czasach algorytmu

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Ultimate Video Player with preset id 8 does not exist!
Jego codzienność przypomina czasem znane z kina życie ludzi sukcesu – rozjazdy i loty po całym świecie, występy na ważnych festiwalach i koncerty z wyśmienitymi muzykami. Pianista zna wymogi stawiane przez jazz i współczesny rynek muzyczny. Życie artystyczne Marcina Wasilewskiego to ciągłe wyzwania i stałość gwarantowana niezmiennym niemal od ćwierćwiecza składem własnego tria. Jazzman z uczuciem i imponującym spokojem opowiada o stracie muzycznego ojca, jakim był dla niego Tomasz Stańko, oraz o przypadku czyniącym cuda w dyskografii.

Mam wrażenie, że jazzu jest w Polsce coraz mniej. Jak to wygląda z punktu widzenia artysty, który jeździ po świecie, jest rozpoznawany, jego płyty są w każdym muzycznym sklepie w Europie i poza nią?

To szerokie zagadnienie. Kwestia odbioru jazzu i istnienia tej muzyki w mediach się zmieniła. Kiedy debiutowaliśmy w 1994 roku, Jazz Jamboree miało się świetnie. Ten festiwal ważny był na mapie Europy, świata i naszego wschodniego świata za żelazną kurtyną. Cztery dni fiesty z najlepszym jazzem z Ameryki, Europy i Polski – to było coś niesamowitego! Wszyscy fani jazzu z „ostbloku” zjeżdżali się, by uczestniczyć w tym festiwalu. My jeszcze się na to załapaliśmy. Na zaproszenie Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego do bloku koncertowego poświęconego Krzysztofowi Komedzie wykonaliśmy cztery utwory i nasz występ pokazano w prime time za pięć dwudziesta w Programie Drugim Telewizji Polskiej. Teraz to już niemożliwe, żeby o tej porze jazz pojawił się w jednym z głównych programów telewizji w Polsce. Pozmieniało się: coraz większa komercja weszła do telewizji. Nie chcę tego tematu tutaj rozszerzać. Pamiętam oczywiście radiowe „Trzy kwadranse jazzu”, które też zostały zepchnięte na dalszy plan. Ale ta audycja długo była głównym źródłem wszystkich jazzmanów i młodych adeptów jazzu. Chodziło o to, by nasłuchiwać, co się dzieje, co prezentuje Jan „Ptaszyn” Wróblewski czy inni krytycy i dziennikarze muzyczni. To było jedyne źródło poznawania nowych nagrań, chyba że ktoś miał tak jak ja, możliwość kupowania płyt w Niemczech. Dziś coraz mniej płyt jest sprzedawanych w sklepach, a coraz więcej poprzez streaming. Nie wiem, co o tym myśleć. Super, że istnieje taka droga, ale z drugiej strony – mnogość i dostępność muzyki jest zatrważająca. Zadziwia również to, jakim kluczem ludzie szukają muzyki. Często algorytm decyduje i winduje jakiegoś wykonawcę. To komercja spowodowała, że średnia jakość muzyki zaczęła spadać bardzo dramatycznie. Teraz gdy włączysz pierwszą lepszą stację radiową, usłyszysz zazwyczaj złą muzykę. I to jest zmiana, którą dostrzegam w swoim doświadczeniu, w swojej drodze.

Zakrawa to na rozpamiętywanie lepszych czasów przez zramolałego dziadka, tymczasem jesteś spełnionym i aktywnym pianistą, koncertujesz na świecie, występujesz i nagrywasz z niesamowitymi muzykami, interesującymi Ciebie prywatnie jako słuchacza i jako artystę, spragnionego wyzwań.

Lecę na tej euforii od młodości i cały czas czuję, że ona mnie pcha do przodu – tu nic nie słabnie, wciąż nabieram wiatru w żagle. Jeżdżę tam, gdzie mnie chcą, i gram swoją muzykę – to jest piękne! A dostępność muzyki m.in. przez Spotify – zobaczymy, czym zaowocuje, mam nadzieję, że wpłynie pozytywnie.

 
Reklama

wasilewski_1

Jak ważna jest płyta „Live”, która ukazała się w połowie września?

To kolejna płyta w naszym dorobku, płyta szczególna, bo pierwsza koncertowa. Za rok będziemy obchodzić 25-lecie zespołu, który tworzymy z Michałem Miśkiewiczem i Sławkiem Kurkiewiczem. Poznaliśmy się jeszcze jako nastolatkowie i postanowiliśmy grać jazz. Krótko potem spotkaliśmy starszego od nas o ponad trzydzieści lat wspaniałego człowieka, Tomasza Stańkę, który niedawno odszedł od nas niestety. Wiele mu zawdzięczamy. Fantastyczny lider, kompozytor i trębacz wziął nas pod swoje skrzydła, mogliśmy z nim rozwijać swoją pasję i zespołowość na scenach całego świata. Ta fantastyczna historia do tej pory trwa.

Zastanawiające jest to spotkanie różnych pokoleń.

Spotkania międzypokoleniowe mogłem przeżyć już na samym początku, kiedy zainteresowałem się tą muzyką i uczestniczyłem w warsztatach jazzowych. W naszym zespole mieliśmy taki oto problem: co grać? Jan „Ptaszyn” dał mi nuty Krzysztofa Komedy i to było jak objawienie. No, i mieliśmy co nagrać! Tak też zrobiliśmy – nasza debiutancka płyta była ukłonem w stronę mistrza, hołdem dla muzyki Komedy. Niedługo potem spotkaliśmy Tomasza Stańkę, który z nim współpracował, więc zaznaliśmy tej pokoleniowości. Dzięki muzyce Tomasza Stańki oraz Krzysztofa Komedy mogliśmy się rozwijać i zgłębiać tajemnice jazzu.

Można traktować się nawzajem po partnersku? Można się nie buntować wobec mistrza, wobec guru? Tomasz Stańko bardzo często mówił, że jest wampirem w relacji z wami, czerpie z was energię muzyczną. Na ile byliście buntownikami, chcącymi mu się trochę sprzeciwić albo pokazać mu swoją wersję jazzu?

Pod względem muzycznym było tak, myślę, od początku, choć my byliśmy jeszcze młodymi twórcami, nie mieliśmy nawet matury. Pamiętam, jak Stańko przyjechał na koncert w BWA w Koszalinie i tam uratował moją maturę. Rozmawiał z dyrektorem, a ten w decydującym momencie na poprawce, do której muszę się przyznać, pomógł mi. Zawdzięczamy Stańce bardzo dużo, a buntowaliśmy się, oczywiście, muzycznie. Zawsze jednak byliśmy dyspozycyjni, spolegliwi i zapatrzeni w Tomasza jak w obrazek, a on nas traktował całkiem po partnersku. Nietuzinkowy człowiek. Jego rady muzyczne były często bardzo śmieszne, chichraliśmy się w studiu nagraniowym, kiedy on z reżyserki krzyczał do nas: grajcie jak sprężynki! nie graj! mało graj! mniej graj! Co znaczy, grać „jak sprężynki”? Jego rady muzyczne były bardzo niesztampowe. Najlepiej sprawdzało się to podczas grania muzyki na scenie. To była największa szkoła i lekcja, jaką mogliśmy odebrać. Teraz jest mi bardzo przykro, że nie mogę poradzić się go, zadać pytania o to, co mnie frapuje w muzyce i zawodzie. Już nie zadam mu pytania i nie poradzę się go. Gdy mam coś o nim powiedzieć, zaczynam się jąkać. Nie potrafię określić go jednym zdaniem. Za duży mam natłok myśli o tym, jakim był człowiekiem. Dla mnie był ojcem muzycznym, chociaż mój własny ojciec też jest muzykiem. Tomasz wziął mnie pod swoje skrzydła i uczył muzyki, tajemnicy jazzu, tajemnicy free, tego, czym jest bycie wolnym w muzyce jazzowej – właśnie dzięki niemu to wszystko odkrywałem. Te momenty, które przeżyliśmy razem na scenie, są nie do przecenienia. To coś, co zostanie we mnie do końca życia. Ale również wiele innych ulotnych chwil. Pamiętam koncert w Filadelfii, w jakimś Chris Jazz Cafe, gdzie nie było garderoby i staliśmy w przedsionku, między kiblem a kuchnią, on też musiał tam stać. Byliśmy zdenerwowani, zmęczeni po którymś już koncercie – i znowu musimy grać free walking! Pamiętam, że dostałem tam szału. Zresztą wszyscy go dostali! Wyraziliśmy to w tym free walkingu. Zacząłem grać totalne kaskady na fortepianie à la Cecil Taylor, Tomasz mi wtórował swoją szaloną trąbką i było po prostu wściekle – taka jazda na maksa. A za moimi plecami siedziała para, która przyszła na randkę. Liczyli na jakiś smooth jazz, a trafili na łobuzów, którzy wpadli w euforię totalnej ekstazy free. Ci dwoje nagrywali nas jak występ w cyrku. Ale to była jedna z wielu niesamowitych chwil i właśnie takie wspomnienia we mnie zostaną po Tomaszu Stańce, po tej jego energii, którą zarażał nie tylko nas, ale wiele osób wokół siebie.

Toczycie razem ze Sławkiem i Michałem walkę o wierność sobie? W czym przejawia się ta wierność?

To przede wszystkim szczerość wypowiedzi muzycznej. Jesteśmy wierni sobie przez to, że gramy już tyle lat. Ale nie robilibyśmy tego, gdybyśmy tego nie czuli, gdyby nie było między nami chemii, gdyby coś się rozjeżdżało. Nie kontynuowalibyśmy tej współpracy, gdybyśmy artystycznie nie mieli już nic do powiedzenia, gdybyśmy mieli grać tylko dlatego, że dostajemy propozycje. Myślę, że w tym zawiera się ta nasza wierność sobie – nie w tym, że przez tyle lat jesteśmy ze sobą. Kiedy wykonujemy coś po raz sześćsetny czy osiemsetny, wciąż czujemy radość i energię – wierzymy, że publiczność też to słyszy. Dowodem może być ta płyta, aczkolwiek nie chodzi o udowadnianie. Muzyką nie można się chełpić, bo ona zawsze sprowadza cię do parteru: za każdym razem musisz ją wykonać tu i teraz. Oczywiście człowiek jest coraz bogatszy w doświadczenie – nie peszy się, nie spala w pewnych momentach, jak się to działo kiedyś, jest bardziej odporny, bardziej doświadczony i wie, jak z pewnych sytuacji wyjść. Trzeba mieć również świadomość, że jakikolwiek brak progresu i pracy nad rozwojem zawsze będzie słychać w muzyce.

Jest też niesamowite to, co widać w Tobie, gdy grasz. Kiedy siedzisz przy fortepianie, stajesz się innym sobą. A wasze trio? To jest przyjaźń, małżeństwo czy może firma zmyślnie prowadzona?

Nie wiem. Firma na pewno nie. Aczkolwiek śmiałem się ostatnio, mówiąc do chłopaków, że tym naszym spotkaniem dawno temu załatwiliśmy sobie pracę do końca życia.

Jesteście zatem swoimi szefami i zleceniodawcami.

Nie wiem, może to jednak firma? Zastanawiające, dlaczego dane jest nam tyle lat grać razem. Ale nie my jedni, wiele jest zespołów grających całe życie w tym samym składzie.

wasilewski_3

W jakimś momencie zawsze jednak pojawia się konflikt, kłótnia o mamonę, o wizję artystyczną. To jest naprawdę trudne.

Nas to jeszcze nie dotknęło i mam nadzieję, że nie dotknie. Pamiętam ten pierwszy moment… Ze Sławkiem Kurkiewiczem znam się od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Mieliśmy wcześniej zespół jazzowy z innym perkusistą i saksofonistą. Gdy spotkaliśmy Michała Miśkiewicza, od początku zaistniała niesamowita energia. Byłem porażony jak jakimś prądem, miłym przepływem energii. Mimo że nie potrafiliśmy wówczas jeszcze grać wielu rzeczy, to porozumienie rytmiczne i energetyczne było od początku. Ono zostało do dzisiaj i to mnie fascynuje. Wielokrotnie byłem pytany o to, a i sam sobie zadawałem pytanie, dlaczego się tak rozumiemy? Odpowiedź jest następująca: bo podobnie myślimy o rytmie. Owszem, mamy różne charaktery i osobowości – Michał jest spokojny, Sławek jest energetyczny i zawsze do przodu, ja raczej celebruję moment i daję siebie. Daję również dużo energii, zresztą każdy z nas ją daje. Wszyscy trzej mamy trochę inne poczucie rytmu, ale jego krzyżowanie się jest jedno. Ten rytm oddycha, faluje, to nam daje energię i nas nie nudzi. Nie nudzi nas rytm, tempo, frazowanie i dążenie. Nauczyliśmy się pewnego rodzaju formułowania zdań muzycznych, kreowania atmosfery poprzez trzy instrumenty – i to jakoś działa. Często ludzie mówili nam, że gramy jak jeden organizm, wtedy docierało do nas, że robimy to instynktownie, intuicyjnie. Chyba faktycznie tak jest.

Porozmawiajmy jeszcze o najnowszej płycie. Zatytułowana „Live”, mogłaby się chyba nazywać „Przypadek”. Jaką rolę odegrał przypadek w pojawieniu się tego krążka?

Owszem, przypadek zadecydował o tym koncercie.

Odbył się on na festiwalu Jazz Middelheim w Belgii, w Antwerpii, w 2016 roku.

Wiedziałem jedynie, że mamy zagrać koncert w Belgii. Gdy już na miejscu zobaczyłem TEN namiot, dopiero zdałem sobie sprawę, że to TEN festiwal. Jego koncerty oglądam często w telewizji Mezzo. Tam grają świetni jazzmani z całego świata. Była to 36. odsłona wielkiego europejskiego festiwalu z tradycjami. Zaskoczyło mnie, że to tak duży festiwal, z tak liczną publicznością – stremowało mnie to wszystko. Po porannym locie byliśmy oczywiście niewyspani, pomyślałem: rozegram się może na sound checku. A tu nie ma sound checku, tylko line check!

Jaka jest różnica?

To tylko podpięcie kabli, masz 15 minut, panowie ze sceny zarządzają: koniec, proszę zejść! W kwadrans nie zdążysz nic zrobić. Później dorwałem fender, grałem, grałem, grałem, rozgrzewałem palce. Nie miałem również świadomości, że koncert będzie nagrywany. Fajnie się grało, to był dobry występ – byliśmy mocno zmobilizowani i stremowani, ale trema nas nie spaliła. Publiczność nagradzała nas hojnie oklaskami, wciągnęliśmy ich w swoje dźwięki, w nasze utwory. Słuchało nas 4-5 tys. ludzi. I to stanowiło dodatkową dawkę energii, którą można, mam nadzieję, usłyszeć w tym nagraniu. Po trzech miesiącach, gdy odsłuchiwałem w aucie ten materiał, miałem na liczniku 180km/h.

Rozumiem, że ta płyta w samochodowym odtwarzaczu stanowi spore ryzyko drogowe przez swój ładunek energetyczny… Bez błędu było?

Są jakieś malutkie omsknięcia, aczkolwiek cała energia, od pierwszych nut do samego końca, była fantastyczna. Zawsze marzyłem o płycie koncertowej i cieszę się, że została wydana i tak spontanicznie nagrana, na tak ważnym festiwalu, jak Jazz Middelheim, przy tak dużej publiczności i że tak fajnie nam się zagrało. Zaprezentowaliśmy swoje the best of. To rejestracja etapu, w którym mocno eksploatowaliśmy muzykę z płyty „Spark Of Life”, grając ją z saksofonistą Joakimem Milderem, ale tutaj zagraliśmy ją w trio, bez saksofonisty, i chciałem to mieć udokumentowane. Jestem tuż przed kolejnym wyzwaniem, jakim będzie studyjna sesja nagraniowa z nowymi utworami.

Skomponowanymi przez Ciebie?

Częściowo tak, a częściowo przez co-leadera, który będzie być może współtworzyć z nami nowy kwartet. Jego nazwiska na razie nie chcę wymieniać, bo rozmowy z tym znamienitym muzykiem są w toku.

Teraz dla Twojego zespołu najważniejsza jest ta nowa droga.

Gdy się jest muzykiem, cały czas trzeba wyprzedzać czasy i planować kolejne kroki. Mogę się tylko cieszyć, że wydaje nas taka wytwórnia jak ECM, że nie muszę się martwić o dystrybucję i że ta płyta – póki płyty w ogóle się jeszcze sprzedają – jest wszędzie: w Tokio, w Nowym Jorku, w San Francisco, w Londynie, w Oldenburgu i w polskich sklepach.

Nie musisz kołatać do drzwi stacji radiowych i pytać, czy pomiędzy jednym a drugim artystą, o którym możesz sądzić różnie, zagrają Twoje utwory?

Mam świadomość dużego wsparcia tej wytwórni oraz prestiżu i ważności, jakich ona przydaje mojej muzyce. Mogę się skupić na pracy i na tym, żeby dać z siebie wszystko.

wasilewski_2

Wyśmienitych artystów nagrywających dla ECM można by wymieniać długo – Jarrett, Metheny, Garbarek, DeJohnette…

Legendarna wytwórnia za rok obchodzić będzie 50-lecie istnienia. Przez Tomasza Stańkę spotkaliśmy jej szefa, Manfreda Eichera – niesamowitą postać, wspaniałego człowieka, pełnego pasji, oddanego muzyce. Wiemy, jaki katalog stworzył i ciągle tworzy, zajmuje się tym już od 50 lat, wiemy, z jakim skutkiem. Współpraca z nim w studiu to też niesamowite przeżycie. Dużo się nauczyliśmy od tego producenta z prawdziwego zdarzenia.

Na płycie „Live” wracasz do Police, do Herbiego Hancocka. Ja wielbię Cię za powrót do Björk lata temu na jednej z płyt Twojego tria [„TRIO”, SIMPLE ACOUSTIC TRIO, 2004 r. – przyp. M.J.]. „Zaprzęgając” wybraną kompozycję artysty spoza świata jazzu, znajdujesz publiczność, o której byś nie marzył, nie liczyłbyś na nią. To są triki muzyka-zawodowca czy kogoś, kto pracuje w marketingu muzycznym?

Cieszę się, że mówisz o naszym pierwszym coverze. To był utwór Björk, której też jestem fanem, słuchałem jej namiętnie w tamtym czasie. Kiedyś, przed pierwszą sesją nagraniową dla ECM, jechałem z kolegą samochodem i słuchaliśmy „na full” właśnie tego utworu, „Hyperballad”, a ja zastanawiałem się właśnie, co nagrać. Miałem szereg własnych kompozycji, jakiś zamysł ogólny. Nagle wpadliśmy na pomysł, że może Björk. Zatem jeśli ona, to tylko „Hyperballad”. Od tego utworu się zaczęło – na kolejnych płytach wykonywaliśmy utwór-niespodziankę, czyli kompozycję artysty spoza jazzu. A co do niespodzianek, pierwszy z koncertów na trasie promującej płytę „Live” zagraliśmy w Reykjaviku na Islandii. Uznałem, że musimy tam zagrać utwór Björk. Następnego dnia po przylocie wyszliśmy na spacer i zza rogu… wyszła ona!

To jest magiczne.

Tak. Jesteś tam raz, ona mogła być w Londynie, w Nowym Jorku… Nie mogłem w to uwierzyć. Tak szybko przemknęła… A już miałem na końcu języka: Hi Björk! We gonna play your song tonight! Zbyt szybko przeszła. Na koncercie prosiłem, by jej przekazano, że właśnie dla niej zagraliśmy ten utwór.

Reklama