Za podróżami tęskni chyba każdy. Jeszcze nie tak dawno temu świat był otwarty. W każdej chwili można było spakować się i wyruszyć tam, gdzie tylko mieliśmy ochotę. Wszystko było w zasięgu ręki, możliwości i finansów. Teraz przemieszczanie się mamy nieco utrudnione. Dla jasności – nie podważam istnienia pandemii ani tego, że należy dbać o bezpieczeństwo swoje i innych, ale tęsknię. Podróżować lubi każdy. Ja żyłam w podróży, z podróży, a moje życie było jedną wielką podróżą. Podróże to mój sposób na życie. W permanentnej podróży spędziłam blisko piętnaście lat. A teraz mam przymusowy urlop.
Czy tęsknię?
Tęsknię szalenie. Nie pomaga nawet to, jak sobie pomyślę, ile razy ludzie denerwowali mnie swoimi pretensjami, awanturami o nic, roszczeniową postawą czy głupimi pytaniami („A mąż to panią tak puszcza”? – „Nie, sama się puszczam”). Ile razy sobie obiecywałam, że rzucę tę robotę, że mam dość życia na walizkach, spania na lotniskach, w samolotach, pociągach, autobusach, doskwierającej tęsknoty za kotami. Jednak przeznaczenia nie można oszukać. Potrzebę podróży ma się krwi i nawet wymieszanie jej z osoczem innego dawcy podczas leczenia covoda – nie pomogło.
Zaczął się drugi rok, jak siedzę w domu. Tęsknić za wyjazdami zaczęłam już w drugim tygodniu odkąd ogłoszono pandemię, walizki schowałam po pół roku, bo mniej więcej po tym czasie dotarła do mnie gorzka prawda, że turystka została zahibernowana na długi czas. Znikąd pomocy, znikąd nadziei. Później już była rozpacz, depresja, gorzkie łzy, setki nowych pomysłów i kilka razy zaczynałam życie od nowa. Jeździłam w Niemczech na rowerze, zaczęłam czytać, pisać, uczyć się, medytować, ćwiczyć, zdrowo gotować, ostatecznie wylądowałam w korporacji, gdzie czuję się jak na innej orbicie. Czuję, że to nie moje życie, że żyję gdzieś obok a moje gdzieś zawisło w czasoprzestrzeni.
Za czym tęsknię najbardziej?
Za ukochanym Paryżem. Mimo, że moja znajomość języka kończy się na umiejętności zamówienia wina i zapytania gdzie jest la szalet, czuję się tam, jak w domu. Tęsknię za bufoniastymi Francuzami, ulicznymi sprzedawcami, którzy na każdym kroku sprzedają tandetne pamiątki (breloczków z wieżą Eiffla, mam już tyle, że obdarowałam nimi całe miasto), aroganckimi kelnerami, którzy choćbyś kaszlał, chrząkał, chrumkał, to Cię skutecznie olewają. Tęsknię za kirem wypijanym na Montmartrze, za winem degustowanym w Dzielnicy Łacińskiej w towarzystwie fondue (kolejność nie jest przypadkowa), za kawą, którą piłam w setkach paryskich kawiarni, obserwując ulice, ludzi, życie… Gdy padał deszcz uwielbiałam siadać przy oknie lub witrynie i patrzeć jak krople deszczu odbijają się od paryskiego bruku. Tęsknię za widokiem zabytków, które widziałam już setki razy, za wieżą Eiffla, która w pewnym momencie wydawała się już oklepaną kupą stali, pod którą ludzie wystawali godzinami, aby wejść lub wjechać na jej szczyt. Tęsknię za szlakami, które przemierzał Wokulski oraz Ravic.
Czy tylko Paryż?
Polubienie Rzymu zajęło mi kilka lat. Nie mogłam znieść dzikich tłumów, palącego słońca i wrzeszczących Włochów. Mimo, że sama nie należę do osób mówiących cicho, spokojnie ani mało, to jakoś ciężko mi było ogarnąć się w Rzymie (może dlatego, że po włosku nie potrafię nawet zamówić wina). Przełom nastąpił pewnego pięknego jesiennego weekendu, kiedy przyszło mi spacerować po włoskiej stolicy bez towarzystwa turystów z całego świata, którzy zwykle tak licznie odwiedzają Wieczne Miasto, że depczą sobie wzajemnie po nogach. Podczas tego pięknego słonecznego leniwego weekendu obejrzałam w końcu prastare zabytki, które wcześniej zasłaniali mi inni miłośnicy antyku bądź baroku (zamiast wzrostu, Bozia obdarowała mnie rozumem). Rzym był cichy, spokojny (wiem, że zalatuje oksymoronem) i przystępny. Wtedy poczułam to coś. Poczułam klimat, atmosferę, zaczęłam rozumieć…Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale trwa do dziś. I tęsknota. Za obłędną kawą, za fantastyczną pizzą, aperolem spritzem, szczególnie tym podanym w Neapolu w musztardówkach. Polubiłam nawet lody (ale nie biłam się o te od ekipy). Co jeszcze lubię? Przepych baroku i to, że wśród antycznych ruin czuję się naprawdę młodo (ostatnio coraz rzadziej mi się zdarza), klimatyczne Zatybrze, gdzie znajdują się staroświeckie sklepiki, pchli targ i liczne bary, kawiarnie i restauracje.